[ Pobierz całość w formacie PDF ]
były licznymi mangrowcami i gąszczem podzwrotnikowej roślinności. Nie było nigdzie śladu
domostw czy siedlisk ludzkich, chociaż Van Horn, spoglądając na bliską już, gęstą dżunglę, wiedział
z pewnością, że dziesiątki, a może i setki par oczu śledzą go teraz z ukrycia.
Zwąchaj ich, Jerry, zwąchajl zachęcał.
Sierść Jerry'ego jeżyła się, kiedy szczekał na ścianę mangrowców, bo istotnie ostry węch mówił
mu, że kryją się tam dzicy.
Gdybym miał taki wiatr jak on powiedział Kapitan do oficera nie byłoby obawy, żebym
utracił głowę.
Ale Borckman nic nie odrzekł i ponuro wykonywał swoje obowiązki. W zatoce wiatr był słaby;
Arangi" wpłynął do niej powoli i rzucił kotwicę na trzydziestu sążniach głębokości. Brzeg opadał
tutaj tak stromo, że nawet na tej dość znacznej głębi rufa Arangi" przesunęła się ledwie sto stóp od
mangrowców.
Van Horn wciąż rzucał niespokojne spojrzenia na zadrzewiony brzeg. Su'u bowiem miało złą
sławę. 2aden statek z wyjątkiem Arangi" nie zapuszczał się tutaj, odkąd przed piętnastu laty dzicy
opanowali szkuner Fair Hathaway" werbujący siły robocze do plantacji w Queenslandzie i
wymordowali całą załogę. Toteż wielu białych potępiało lekkomyślność Van Horna, który narażał się
na takie ryzyko.
Hen, w górach, piętrzących się na wiele tysięcy stóp pośród gnanych pasatem obłoków, wzbiły
się liczne dymy, obwieszczając przybycie statku. Wszędzie, bliżej i dalej, wiedziano już, że statek
przypłynął, a jednak z pobliskiej dżungli dolatywały tylko krzyki papug i paplanina kakadu.
Podciągnięto do statku szalupę, w której zasiadło do wioseł sześciu łudzi z załogi, po czym
załadowano do niej piętnastu krajowców z Su'u oraz ich skrzynki. Pod płótnem ułożono wzdłuż
ławek pięć karabinków, tak aby wioślarze mieli je pod ręką. Inny członek załogi, z karabinem w
garści, pilnował pozostałej na statku broni. Borckman zabrał z sobą karabin i trzymał go w
pogotowiu. Broń Van Horna leżała na rufie, gdzie on sam stanął obok Tambiego, który trzymał długie
wiosło sterowe. Jerry zaskomlał cichutko, wyglądając tęsknie przez reling na Kapitana. Widząc to
Van Horn uległ i wziął go do szalupy.
Najniebezpieczniej było teraz w łodzi, istniało bowiem małe prawdopodobieństwo, żeby w tym
właśnie momencie zbuntowali się na Arangi" powracający Murzyni. Ponieważ pochodzili z Somo,
No-ola, Langa-Langa i dalekiej Malu, zdejmował ich zbawienny strach, ażeby w chwili, gdy będą
pozbawieni opieki białych panów, nie pożarli ich ludzie z Su'u. Tak samo krajowcy z Su'u lękaliby
się pożarcia przez ludzi z Somo, Langa-Langa czy No-ola.
Niebezpieczeństwo grożące tym, co siedzieli w szalupie, wzmagał jeszcze brak drugiej łodzi,
która by ich osłaniała. Większe statki werbujące miały zwyczaj wysyłania na ląd dwóch łodzi.
Podczas gdy jedna lądowała na plaży, druga zatrzymywała się w niewielkiej odległości, ażeby w
razie zaczepki osłonić odwrót tych, co wysiedli z pierwszej. Arangi", zbyt mały, by zmieścić choćby
jedną szalupę na pokładzie, nie mógł holować za rufą dwóch, toteż Van Horn, który był
najzuchwalszym z werbowników, nie miał tego podstawowego zabezpieczenia.
Tambi, w myśl rozkazów wydawanych mu przyciszonym głosem przez Van Horna, sterował
równolegle do brzegu. W miejscu, gdzie kończyły się mangrowce, a zaczynało wzniesienie, z którego
schodziła do wody udeptana ścieżka, Van Horn dał znak osadzie szalupy, by zahamowała wiosłami.
Wyniosłe palmy i rozłożyste drzewa wystrzelały tu ponad dżunglę, a ścieżka przypominała wejście
do tunelu przebitego w zwartej ścianie tropikalnej roślinności.
Van Horn, szukając wzrokiem jakiegoś śladu życia na brzegu, zapalił cygaro i podniósł rękę do
przepaski biodrowej, by się upewnić, że ma tam zatkniętą laskę dynamitu. Zapalił cygaro, ażeby w
razie konieczności przytknąć je do lontu. Lont, w którego rozszczepiony koniec wsunięto łepek
zapałki, był tak krótki, że od chwili przytknięcia rozżarzonego cygara do momentu eksplozji mogły
upłynąć zaledwie trzy sekundy. To wymagało od Van Horna szybkości i opanowania. W ciągu trzech
sekund musiałby zapalić lont i cisnąć w cel tlącą się laskę dynamitu. Jednakże nie spodziewał się,
żeby musiał jej użyć, toteż przygotował ją sobie jedynie na wszelki wypadek.
Minęło pięć minut, a na brzegu wciąż panowała głęboka cisza. Jerry obwąchał bosą nogę
Kapitana, jakby chcąc go upewnić, że jest przy nim bez względu na to, czym może zagrażać wroga
cisza na lądzie. Następnie wspiął się na tylne łapy, przednie oparł na burcie łodzi i dalej wietrzył
głośno i z zapałem, jeżąc się na karku i wydając przyciszone warknięcia.
Są tam, są, a jakże zwierzał mu się Kapitan, a Jerry posłał mu bokiem uśmiechnięte
spojrzenie, pomerdał ogonem i szybko, miłośnie stulił uszy, po czym znowu zwrócił nos w kierunku
brzegu i zaczął odczytywać opowieść dżungli, którą niosły ku niemu lekkie podmuchy dusznego i
prawie nieruchomego powietrza.
Hej! krzyknął nagle Van Horn. Hej, ty chłopak, pokazać tam głowę.
Niczym w pantominie, cała pozornie wymarła dżungla ożyła. Natychmiast ukazała się setka
nagich krajowców. Wyskakiwali wszędzie z gęstwiny. Wszyscy byli uzbrojeni jedni mieli strzelby
i starodawne pistolety, drudzy łuki i strzały, inni włócznie, maczugi bojowe i tomahawki o długich
trzonkach. Jeden z dzikich wypadł błyskawicznie na światło słoneczne w otwartym miejscu, gdzie
ścieżka schodziła do wody. Poza ozdobami był nagi jak Adam w raju. Pojedyncze białe pióro
sterczało z jego kędzierzawych, lśniących, czarnych włosów. Polerowana, zaostrzona na końcach igła
z białej skamieniałej muszli, przewleczona przez otwór w noz drzach, sterczała na pięć cali z obu
stron nosa. Szyją zdobił biały jak kość słoniowa naszyjnik z kłów dziczych, nanizanych na postronek [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl aikidobyd.xlx.pl
były licznymi mangrowcami i gąszczem podzwrotnikowej roślinności. Nie było nigdzie śladu
domostw czy siedlisk ludzkich, chociaż Van Horn, spoglądając na bliską już, gęstą dżunglę, wiedział
z pewnością, że dziesiątki, a może i setki par oczu śledzą go teraz z ukrycia.
Zwąchaj ich, Jerry, zwąchajl zachęcał.
Sierść Jerry'ego jeżyła się, kiedy szczekał na ścianę mangrowców, bo istotnie ostry węch mówił
mu, że kryją się tam dzicy.
Gdybym miał taki wiatr jak on powiedział Kapitan do oficera nie byłoby obawy, żebym
utracił głowę.
Ale Borckman nic nie odrzekł i ponuro wykonywał swoje obowiązki. W zatoce wiatr był słaby;
Arangi" wpłynął do niej powoli i rzucił kotwicę na trzydziestu sążniach głębokości. Brzeg opadał
tutaj tak stromo, że nawet na tej dość znacznej głębi rufa Arangi" przesunęła się ledwie sto stóp od
mangrowców.
Van Horn wciąż rzucał niespokojne spojrzenia na zadrzewiony brzeg. Su'u bowiem miało złą
sławę. 2aden statek z wyjątkiem Arangi" nie zapuszczał się tutaj, odkąd przed piętnastu laty dzicy
opanowali szkuner Fair Hathaway" werbujący siły robocze do plantacji w Queenslandzie i
wymordowali całą załogę. Toteż wielu białych potępiało lekkomyślność Van Horna, który narażał się
na takie ryzyko.
Hen, w górach, piętrzących się na wiele tysięcy stóp pośród gnanych pasatem obłoków, wzbiły
się liczne dymy, obwieszczając przybycie statku. Wszędzie, bliżej i dalej, wiedziano już, że statek
przypłynął, a jednak z pobliskiej dżungli dolatywały tylko krzyki papug i paplanina kakadu.
Podciągnięto do statku szalupę, w której zasiadło do wioseł sześciu łudzi z załogi, po czym
załadowano do niej piętnastu krajowców z Su'u oraz ich skrzynki. Pod płótnem ułożono wzdłuż
ławek pięć karabinków, tak aby wioślarze mieli je pod ręką. Inny członek załogi, z karabinem w
garści, pilnował pozostałej na statku broni. Borckman zabrał z sobą karabin i trzymał go w
pogotowiu. Broń Van Horna leżała na rufie, gdzie on sam stanął obok Tambiego, który trzymał długie
wiosło sterowe. Jerry zaskomlał cichutko, wyglądając tęsknie przez reling na Kapitana. Widząc to
Van Horn uległ i wziął go do szalupy.
Najniebezpieczniej było teraz w łodzi, istniało bowiem małe prawdopodobieństwo, żeby w tym
właśnie momencie zbuntowali się na Arangi" powracający Murzyni. Ponieważ pochodzili z Somo,
No-ola, Langa-Langa i dalekiej Malu, zdejmował ich zbawienny strach, ażeby w chwili, gdy będą
pozbawieni opieki białych panów, nie pożarli ich ludzie z Su'u. Tak samo krajowcy z Su'u lękaliby
się pożarcia przez ludzi z Somo, Langa-Langa czy No-ola.
Niebezpieczeństwo grożące tym, co siedzieli w szalupie, wzmagał jeszcze brak drugiej łodzi,
która by ich osłaniała. Większe statki werbujące miały zwyczaj wysyłania na ląd dwóch łodzi.
Podczas gdy jedna lądowała na plaży, druga zatrzymywała się w niewielkiej odległości, ażeby w
razie zaczepki osłonić odwrót tych, co wysiedli z pierwszej. Arangi", zbyt mały, by zmieścić choćby
jedną szalupę na pokładzie, nie mógł holować za rufą dwóch, toteż Van Horn, który był
najzuchwalszym z werbowników, nie miał tego podstawowego zabezpieczenia.
Tambi, w myśl rozkazów wydawanych mu przyciszonym głosem przez Van Horna, sterował
równolegle do brzegu. W miejscu, gdzie kończyły się mangrowce, a zaczynało wzniesienie, z którego
schodziła do wody udeptana ścieżka, Van Horn dał znak osadzie szalupy, by zahamowała wiosłami.
Wyniosłe palmy i rozłożyste drzewa wystrzelały tu ponad dżunglę, a ścieżka przypominała wejście
do tunelu przebitego w zwartej ścianie tropikalnej roślinności.
Van Horn, szukając wzrokiem jakiegoś śladu życia na brzegu, zapalił cygaro i podniósł rękę do
przepaski biodrowej, by się upewnić, że ma tam zatkniętą laskę dynamitu. Zapalił cygaro, ażeby w
razie konieczności przytknąć je do lontu. Lont, w którego rozszczepiony koniec wsunięto łepek
zapałki, był tak krótki, że od chwili przytknięcia rozżarzonego cygara do momentu eksplozji mogły
upłynąć zaledwie trzy sekundy. To wymagało od Van Horna szybkości i opanowania. W ciągu trzech
sekund musiałby zapalić lont i cisnąć w cel tlącą się laskę dynamitu. Jednakże nie spodziewał się,
żeby musiał jej użyć, toteż przygotował ją sobie jedynie na wszelki wypadek.
Minęło pięć minut, a na brzegu wciąż panowała głęboka cisza. Jerry obwąchał bosą nogę
Kapitana, jakby chcąc go upewnić, że jest przy nim bez względu na to, czym może zagrażać wroga
cisza na lądzie. Następnie wspiął się na tylne łapy, przednie oparł na burcie łodzi i dalej wietrzył
głośno i z zapałem, jeżąc się na karku i wydając przyciszone warknięcia.
Są tam, są, a jakże zwierzał mu się Kapitan, a Jerry posłał mu bokiem uśmiechnięte
spojrzenie, pomerdał ogonem i szybko, miłośnie stulił uszy, po czym znowu zwrócił nos w kierunku
brzegu i zaczął odczytywać opowieść dżungli, którą niosły ku niemu lekkie podmuchy dusznego i
prawie nieruchomego powietrza.
Hej! krzyknął nagle Van Horn. Hej, ty chłopak, pokazać tam głowę.
Niczym w pantominie, cała pozornie wymarła dżungla ożyła. Natychmiast ukazała się setka
nagich krajowców. Wyskakiwali wszędzie z gęstwiny. Wszyscy byli uzbrojeni jedni mieli strzelby
i starodawne pistolety, drudzy łuki i strzały, inni włócznie, maczugi bojowe i tomahawki o długich
trzonkach. Jeden z dzikich wypadł błyskawicznie na światło słoneczne w otwartym miejscu, gdzie
ścieżka schodziła do wody. Poza ozdobami był nagi jak Adam w raju. Pojedyncze białe pióro
sterczało z jego kędzierzawych, lśniących, czarnych włosów. Polerowana, zaostrzona na końcach igła
z białej skamieniałej muszli, przewleczona przez otwór w noz drzach, sterczała na pięć cali z obu
stron nosa. Szyją zdobił biały jak kość słoniowa naszyjnik z kłów dziczych, nanizanych na postronek [ Pobierz całość w formacie PDF ]