[ Pobierz całość w formacie PDF ]
hetman odwód: świe\ą, nie tkniętą jeszcze chorągiew Kazanowskiego.
Zrywa się hufiec niby ptak z uwięzi. Ponoszą zniecierpliwione czekaniem, skąsane
przez bąki pod lasem konie. Ponosi zapał rycerzy, od czterech godzin patrzących
bezczynnie na śmiertelne zmagania się swoich. Wpadają w ci\bę jak w wodę.
Pierzcha rozbita Moskwa nie strzymawszy ich natarcia. A oni sadzą na oślep
dalej, by przed obozem cudzoziemskim zderzyć się z jazdą francuską nieobecnego
Monsieur de la Ville. W wąskim szyku kometowym nadje\d\ają truchtem Francuzi.
Zmru\one oczy mierzą chłodno znad gładkiej lufy pistoletu. Sypie się palba jak
groch. Jak groch o ścianę, zaiste, bo Kazanowscy ju\ ich roztrącili. Opadli z
boków, wdarli się klinem do wnętrza, rozszczepili kornety na wióry. Zmieszani z
wrogiem rozbitym, wią\ą się w walce zaciekłej. Zderzają się ze zgrzytem ostrza.
Walczą Francuzi zaciekle, jak na rycerzy przystało, lecz brak im ju\ tchu i sił.
Cienka, jadowita szpada francuskiego gen-tilhomme'a pęka jak drzazga w
zetknięciu ze straszliwym koncerzem. Mdleje szczupła, w mankiecie koronkowym,
dłoń. Wytworny szept: Excusez\ obowiązkowy przy zadaniu śmiertelnego ciosu
ginie bez echa w okrzyku: Bij! Zabij!"... Padają gęsto mę\ni panowie francuscy,
niezdolni sprostać osiłkom
365
o gnatach stalowych, spod Bochni, Lublina lub Płocka. Roztrąceni, zepchnięci,
Strona 187
Kossak Zofia - Złota wolność
osuwają się na boki... Niepowstrzymana usaria prze dalej ku oczekującej natarcia
angielskiej dragonii Horna. linią z dala złote hafty, barwią się kolety. O
trzydzieści kroków Anglicy palą z pistoletów, po czym uczonym manewrem, zwanym
karakol, zawracają za tylne szeregi, by nabić powtórnie broń. Ryk s'miechu w
polskich szeregach, sądzących, \e tył podają. Nim drugi szereg Angielczyków
zdą\y dać ognia, nim pierwszy nabije pistolce, ju\ wali się im na karki lawina
ludzi i koni. Rozpędza, miesza, gna przez obóz, a\ pod sam horodek... Ze
wzgórza wodzowie patrzą oszołomionymi oczami.
Hospodi, pomiłuj! jęczy, \egnając się raz po raz, Dymitr Szujski,
Pontus i Horn spoglądają ponuro, oczom nie wierząc. Centrum ich wojska w
rozsypce. Bronią się wprawdzie na skrzydłach strzelcy i piechota, lecz celne
strzały falkonetów spychają ich nieustannie, chocia\ z wolna, w las. Wprost ku
wzgórzu pędzą bezładne, trwogą ogarnięte, kupy Moskwy, zacię\ników. Firlej,
Kopyciński, Struś siedzą im na szyjach. Lada chwila ogarną wzgórze, a z nim
razem wodzów.
Nie przestając jęczeć, Dymitr z Golicynem zwołują uciekających. Horodek jest
dobrze zaopatrzony, ma osiemnaście dział, mo\na się w nim bronić. Rozbita
piechota chroni się za wały, kobylicami zawierając przejścia. Tymczasem Pontus i
Horn samowtór cofają się w las, by okrą\ywszy pole bitwy dopaść swoich rezerw
trzech tysięcy stojącego na uboczu świe\ego \ołnierza.
Przeciw tym zacię\nym właśnie, niechając chwilowo ho-rodka, w którym ukrzepia
się Dymitr zwracają się polskie chorągwie. Lecz konie znu\one ustają. Ręce
utrudzone mdleją. Stają o kilkadziesiąt kroków naprzeciw wroga, patrząc weń
groznie wizjerami pogiętych przyłbic. Nabierają tchu.
Wspaniałe na oko zacię\ne pułki piesze, z obie\yświatów całej Europy zebranych
zło\one, czują się dość niemrawo pod tym wzrokiem. Nie wiedzą, co czynić.
Atakować czy czekać? W powietrzu dookoła czują klęskę. W ich oczach starto jazdę
de la Ville'a i Horna. Za chwilę ciz sami pierzaści straceńcy runą i na nich.
Któ\ ich wstrzyma? Rozkazów nikt nie wydaje... Trącają jeden drugiego
niechętnie.
Widzi mi się, \e te pachołki zdałyby się na parol mówi bystry obserwator
Oleś Bałaban do rotmistrza Strusia, pół-szeptem, bo zachrypł całkiem z wysiłku.
366
* Kto wie, mo\e by się i zdały?...
Warto by do nich zagadać?...
Po jakiemu zagadasz waść? Tu \aden ludzkiej mowy nie rozumie.
Ja potrafię powiada rotmistrz Kopyciński. I po szwedzku, i po niemiecku
umiem gadać. Jedzmy!
Podje\d\ają z Bałabanem tu\ pod pierwszy szereg.
Kum! Kum! woła groznie rotmistrz. Zdajcie się, juchy, albo spierzemy jak
tamtych!
Kum! Kum! powtarza zachrypłym głosem Bałaban machając ręką.
Ogłupiałe rajtary patrzą w nich nie rozumiejąc.
Zarazy! Udają, \e nie słyszą! Przecie po ichniemu mówię sierdzi się
Kopyciński. Nie chcecie kum poczekajcie!
Szkoda gęby psuć woła rotmistrz Struś wracajcie zaraz... Bij! Zabij!
Bij psiawiarów!
Ostatnim, potę\nym wysiłkiem zrywają się do ataku mdlejące chorągwie. Stękają
kłute ostrogami konie. Jęczy ziemia. Ju\ wzięli rozpęd, ju\ walą. Lecz Szwedzi,
jak gdyby teraz dopiero pojąwszy, czego \ądali rotmistrze, podnoszą ręce do
góry. Pierwsze szeregi, powiewając kapeluszami, zmykają chy\o na boki, bo
towarzysze, choć podnieśli w górę szczątki kopij na znak zrozumienia, nie mogą
wstrzymać impetu od razu.
Namyślili się przecie, złodzieje stwierdza z satysfakcją Kopyciński
osadzając konia.
Trąbiąc przerazliwie, wysuwają się parlamentarze zacię\ników. Oleś Bałaban
wiedzie ich do hetmana, by z nimi warunki kapitulacji omówił. Między
oczekującymi decyzji hetmańskiej wojskami zawiązuje się \yczliwa rozmowa na
migi.
Na tę chwilę właśnie Pontus de la Gardie i Horn wyje\d\ają z lasu. Widząc
kapitulację, niedwuznacznie przyjacielski stosunek do wroga, dumny Szwed ryczy
jak buhaj, bije po pysku oficerów, płazuje szpadą \ołnierzy, sam chce wieść do
ataku. Daremnie! śołnierze trwają przy swoim. Usuwają się zręcznie spod zasięgów
jego gniewu; walczyć nie myślą. Gro\ą mu, \e go związanego hetmańskim wydadzą. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl aikidobyd.xlx.pl
hetman odwód: świe\ą, nie tkniętą jeszcze chorągiew Kazanowskiego.
Zrywa się hufiec niby ptak z uwięzi. Ponoszą zniecierpliwione czekaniem, skąsane
przez bąki pod lasem konie. Ponosi zapał rycerzy, od czterech godzin patrzących
bezczynnie na śmiertelne zmagania się swoich. Wpadają w ci\bę jak w wodę.
Pierzcha rozbita Moskwa nie strzymawszy ich natarcia. A oni sadzą na oślep
dalej, by przed obozem cudzoziemskim zderzyć się z jazdą francuską nieobecnego
Monsieur de la Ville. W wąskim szyku kometowym nadje\d\ają truchtem Francuzi.
Zmru\one oczy mierzą chłodno znad gładkiej lufy pistoletu. Sypie się palba jak
groch. Jak groch o ścianę, zaiste, bo Kazanowscy ju\ ich roztrącili. Opadli z
boków, wdarli się klinem do wnętrza, rozszczepili kornety na wióry. Zmieszani z
wrogiem rozbitym, wią\ą się w walce zaciekłej. Zderzają się ze zgrzytem ostrza.
Walczą Francuzi zaciekle, jak na rycerzy przystało, lecz brak im ju\ tchu i sił.
Cienka, jadowita szpada francuskiego gen-tilhomme'a pęka jak drzazga w
zetknięciu ze straszliwym koncerzem. Mdleje szczupła, w mankiecie koronkowym,
dłoń. Wytworny szept: Excusez\ obowiązkowy przy zadaniu śmiertelnego ciosu
ginie bez echa w okrzyku: Bij! Zabij!"... Padają gęsto mę\ni panowie francuscy,
niezdolni sprostać osiłkom
365
o gnatach stalowych, spod Bochni, Lublina lub Płocka. Roztrąceni, zepchnięci,
Strona 187
Kossak Zofia - Złota wolność
osuwają się na boki... Niepowstrzymana usaria prze dalej ku oczekującej natarcia
angielskiej dragonii Horna. linią z dala złote hafty, barwią się kolety. O
trzydzieści kroków Anglicy palą z pistoletów, po czym uczonym manewrem, zwanym
karakol, zawracają za tylne szeregi, by nabić powtórnie broń. Ryk s'miechu w
polskich szeregach, sądzących, \e tył podają. Nim drugi szereg Angielczyków
zdą\y dać ognia, nim pierwszy nabije pistolce, ju\ wali się im na karki lawina
ludzi i koni. Rozpędza, miesza, gna przez obóz, a\ pod sam horodek... Ze
wzgórza wodzowie patrzą oszołomionymi oczami.
Hospodi, pomiłuj! jęczy, \egnając się raz po raz, Dymitr Szujski,
Pontus i Horn spoglądają ponuro, oczom nie wierząc. Centrum ich wojska w
rozsypce. Bronią się wprawdzie na skrzydłach strzelcy i piechota, lecz celne
strzały falkonetów spychają ich nieustannie, chocia\ z wolna, w las. Wprost ku
wzgórzu pędzą bezładne, trwogą ogarnięte, kupy Moskwy, zacię\ników. Firlej,
Kopyciński, Struś siedzą im na szyjach. Lada chwila ogarną wzgórze, a z nim
razem wodzów.
Nie przestając jęczeć, Dymitr z Golicynem zwołują uciekających. Horodek jest
dobrze zaopatrzony, ma osiemnaście dział, mo\na się w nim bronić. Rozbita
piechota chroni się za wały, kobylicami zawierając przejścia. Tymczasem Pontus i
Horn samowtór cofają się w las, by okrą\ywszy pole bitwy dopaść swoich rezerw
trzech tysięcy stojącego na uboczu świe\ego \ołnierza.
Przeciw tym zacię\nym właśnie, niechając chwilowo ho-rodka, w którym ukrzepia
się Dymitr zwracają się polskie chorągwie. Lecz konie znu\one ustają. Ręce
utrudzone mdleją. Stają o kilkadziesiąt kroków naprzeciw wroga, patrząc weń
groznie wizjerami pogiętych przyłbic. Nabierają tchu.
Wspaniałe na oko zacię\ne pułki piesze, z obie\yświatów całej Europy zebranych
zło\one, czują się dość niemrawo pod tym wzrokiem. Nie wiedzą, co czynić.
Atakować czy czekać? W powietrzu dookoła czują klęskę. W ich oczach starto jazdę
de la Ville'a i Horna. Za chwilę ciz sami pierzaści straceńcy runą i na nich.
Któ\ ich wstrzyma? Rozkazów nikt nie wydaje... Trącają jeden drugiego
niechętnie.
Widzi mi się, \e te pachołki zdałyby się na parol mówi bystry obserwator
Oleś Bałaban do rotmistrza Strusia, pół-szeptem, bo zachrypł całkiem z wysiłku.
366
* Kto wie, mo\e by się i zdały?...
Warto by do nich zagadać?...
Po jakiemu zagadasz waść? Tu \aden ludzkiej mowy nie rozumie.
Ja potrafię powiada rotmistrz Kopyciński. I po szwedzku, i po niemiecku
umiem gadać. Jedzmy!
Podje\d\ają z Bałabanem tu\ pod pierwszy szereg.
Kum! Kum! woła groznie rotmistrz. Zdajcie się, juchy, albo spierzemy jak
tamtych!
Kum! Kum! powtarza zachrypłym głosem Bałaban machając ręką.
Ogłupiałe rajtary patrzą w nich nie rozumiejąc.
Zarazy! Udają, \e nie słyszą! Przecie po ichniemu mówię sierdzi się
Kopyciński. Nie chcecie kum poczekajcie!
Szkoda gęby psuć woła rotmistrz Struś wracajcie zaraz... Bij! Zabij!
Bij psiawiarów!
Ostatnim, potę\nym wysiłkiem zrywają się do ataku mdlejące chorągwie. Stękają
kłute ostrogami konie. Jęczy ziemia. Ju\ wzięli rozpęd, ju\ walą. Lecz Szwedzi,
jak gdyby teraz dopiero pojąwszy, czego \ądali rotmistrze, podnoszą ręce do
góry. Pierwsze szeregi, powiewając kapeluszami, zmykają chy\o na boki, bo
towarzysze, choć podnieśli w górę szczątki kopij na znak zrozumienia, nie mogą
wstrzymać impetu od razu.
Namyślili się przecie, złodzieje stwierdza z satysfakcją Kopyciński
osadzając konia.
Trąbiąc przerazliwie, wysuwają się parlamentarze zacię\ników. Oleś Bałaban
wiedzie ich do hetmana, by z nimi warunki kapitulacji omówił. Między
oczekującymi decyzji hetmańskiej wojskami zawiązuje się \yczliwa rozmowa na
migi.
Na tę chwilę właśnie Pontus de la Gardie i Horn wyje\d\ają z lasu. Widząc
kapitulację, niedwuznacznie przyjacielski stosunek do wroga, dumny Szwed ryczy
jak buhaj, bije po pysku oficerów, płazuje szpadą \ołnierzy, sam chce wieść do
ataku. Daremnie! śołnierze trwają przy swoim. Usuwają się zręcznie spod zasięgów
jego gniewu; walczyć nie myślą. Gro\ą mu, \e go związanego hetmańskim wydadzą. [ Pobierz całość w formacie PDF ]