[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Na wyspie Chortycy, tam, gdzie kiedyś stała Sicz teraz było muzeum. A poza tym drzewa i
trawa. I ogólna beznadzieja. Brązowa rzeczka pompowała wodę do Dniepru. Po drugiej stronie
mocarnej rzeki zalegała parodia plaży. Były tam jakieś blaszane parasole. Obłaziły z farby i z sensu.
Ale za to wieczorem miasto się rozruszało. Byłem zaskoczony. Po ciężkich, ledwie oświetlonych
ulicach, pokrytych mieszaniną brudnego śniegu i lodu snuły się rozbawione postaci w czarnych
kurtkach, za nic mając własną bezkształtność. Panny miały kurewskie buty po końce ud. Szpile
wbijały się z chrzęstem w lód i pomagały im utrzymać równowagę. Bo wszyscy byli nawaleni.
Krążyły jakieś flaszki, krążyło supermarketowe sushi z małych opakowań. Ruszali się jak ciężkie,
czarne niedzwiedzie, ale to jednak była fiesta. Ciężka, ruska fiesta.
Szliśmy przez to wszystko z Tarasem i aż nam się samym zachciało wódki. Kupiliśmy w sklepie
flaszkę i sok pomidorowy. Było minus pięć. Rozłożyliśmy jakieś tekturowe kartony na schodkach
zamkniętego muzeum. Usiedliśmy na nich. Popijaliśmy i patrzyliśmy, jak naród krzyczy, rozbawiony.
Jak pociąga wódkę i piwo. Różowe poliki i zadarte, zaczerwienione nosy. Czarne kurtki. Czarne
spodnie. Czarne buty. Obłupana, megalityczna ulicówa zamiast wąskich, uroczych uliczek. Gorzała
zamiast wina. Ciężkość zamiast lekkości. Ale jednak fiesta.
Oni w ogóle uświadomiłem sobie nagle z olśniewającą jasnością nie mają ze sobą problemu. Z
tym, kim są. Dobrze się czują w swoich skórach. W swojej rzeczywistości. Absolutnie dobrze. Być
może dopiero jak się napierdolą, ale to zawsze coś. Taras musiał myśleć mniej więcej o tym samym,
bo usłyszałem, jak mamrocze:
Oni tutaj nawet nie myślą, że mogliby być Europą. Europa jest stąd za daleko. Poza zasięgiem.
Nic tu jej nie przypomina. Mają ją w dupie i nawet nie próbują za nią gonić. Tylko my się męczymy.
Bo ją już od nas widać, jest w zasięgu ręki, ale...
Przerwał. Tego im zazdrościliśmy, ja i Taras, pijąc na rozpieprzonych schodach wódkę i zapijając
ją sokiem pomidorowym z kartonu.
Ty, Taras spytałem nagle. Ty byłeś kiedyś w Rosji?
Aż dziwne, że nigdy mi nie przyszło do głowy spytać go o to wcześniej.
Taras wziął łyk wódki, popił pomidorem, odpalił fajkę, splunął i powiedział:
Nie.
Taras wrócił do Lwowa. Ja chciałem zobaczyć więcej. Pojechałem do Dniepropietrowska.
I znów się okazało, że step i Dzikie Pola to tak naprawdę ciągnące się po horyzont płaskie,
błotniste ugory. Było dżdżyście i ciemnogranatowo. Non-stop ciemnogranatowo. Mimo że był dzień.
Ta wilgotna gleba wsysała całe światło jak czarna dziura rozsmarowana po powierzchni ziemi. Biedni
myślałem byli ci kozacy. Przez większość czasu musieli chlupać w tym gównie po kolana.
Autobus jechał czymś w rodzaju asfaltówki. Szosa roztapiała się w tym rozmokłym stepie, który
nacierał na nią z obu stron. Nic tu nie było, czasem tylko przez posiniaczone powietrze przeciskały się
kamazy wyładowane towarem po sklepienie niebieskie. I czarne furska z ciemnymi szybami, których
celem istnienia było kojarzenie się z rosyjskimi serialami kryminalnymi. Patrzyłem na te ich ciemne
szyby i myślałem o tym, co powiedział Elwood Blues do Jake a Bluesa: nie będzie łatwo . Jest noc, a
my nosimy czarne okulary.
Budynek dworca autobusowego wyglądał jak wejście do piekła. Po placu przed nim krążyły
postaci zakutane w kurtki po same nosy. A kurtki były czarne bez wyjątku. Wszystkie. Byłem tu
jedyny nieczarny i czułem się jak malowany ptak. Szpice ich mokasynów ćtapały kałuże zimnej wody,
bo akurat przyszła odwilż i popękany, pełen szczelin asfalt napełnił się pośniegową zupą i stał czymś
w rodzaju mordorskiego Ziemiomorza. Szyldy i ogłoszenia wyły z każdej strony jak potępieńcy,
skamlały i dzwoniły łańcuchami: różnokolorowa cyrylica wszeptywała się w oczy z każdej strony i [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl aikidobyd.xlx.pl
Na wyspie Chortycy, tam, gdzie kiedyś stała Sicz teraz było muzeum. A poza tym drzewa i
trawa. I ogólna beznadzieja. Brązowa rzeczka pompowała wodę do Dniepru. Po drugiej stronie
mocarnej rzeki zalegała parodia plaży. Były tam jakieś blaszane parasole. Obłaziły z farby i z sensu.
Ale za to wieczorem miasto się rozruszało. Byłem zaskoczony. Po ciężkich, ledwie oświetlonych
ulicach, pokrytych mieszaniną brudnego śniegu i lodu snuły się rozbawione postaci w czarnych
kurtkach, za nic mając własną bezkształtność. Panny miały kurewskie buty po końce ud. Szpile
wbijały się z chrzęstem w lód i pomagały im utrzymać równowagę. Bo wszyscy byli nawaleni.
Krążyły jakieś flaszki, krążyło supermarketowe sushi z małych opakowań. Ruszali się jak ciężkie,
czarne niedzwiedzie, ale to jednak była fiesta. Ciężka, ruska fiesta.
Szliśmy przez to wszystko z Tarasem i aż nam się samym zachciało wódki. Kupiliśmy w sklepie
flaszkę i sok pomidorowy. Było minus pięć. Rozłożyliśmy jakieś tekturowe kartony na schodkach
zamkniętego muzeum. Usiedliśmy na nich. Popijaliśmy i patrzyliśmy, jak naród krzyczy, rozbawiony.
Jak pociąga wódkę i piwo. Różowe poliki i zadarte, zaczerwienione nosy. Czarne kurtki. Czarne
spodnie. Czarne buty. Obłupana, megalityczna ulicówa zamiast wąskich, uroczych uliczek. Gorzała
zamiast wina. Ciężkość zamiast lekkości. Ale jednak fiesta.
Oni w ogóle uświadomiłem sobie nagle z olśniewającą jasnością nie mają ze sobą problemu. Z
tym, kim są. Dobrze się czują w swoich skórach. W swojej rzeczywistości. Absolutnie dobrze. Być
może dopiero jak się napierdolą, ale to zawsze coś. Taras musiał myśleć mniej więcej o tym samym,
bo usłyszałem, jak mamrocze:
Oni tutaj nawet nie myślą, że mogliby być Europą. Europa jest stąd za daleko. Poza zasięgiem.
Nic tu jej nie przypomina. Mają ją w dupie i nawet nie próbują za nią gonić. Tylko my się męczymy.
Bo ją już od nas widać, jest w zasięgu ręki, ale...
Przerwał. Tego im zazdrościliśmy, ja i Taras, pijąc na rozpieprzonych schodach wódkę i zapijając
ją sokiem pomidorowym z kartonu.
Ty, Taras spytałem nagle. Ty byłeś kiedyś w Rosji?
Aż dziwne, że nigdy mi nie przyszło do głowy spytać go o to wcześniej.
Taras wziął łyk wódki, popił pomidorem, odpalił fajkę, splunął i powiedział:
Nie.
Taras wrócił do Lwowa. Ja chciałem zobaczyć więcej. Pojechałem do Dniepropietrowska.
I znów się okazało, że step i Dzikie Pola to tak naprawdę ciągnące się po horyzont płaskie,
błotniste ugory. Było dżdżyście i ciemnogranatowo. Non-stop ciemnogranatowo. Mimo że był dzień.
Ta wilgotna gleba wsysała całe światło jak czarna dziura rozsmarowana po powierzchni ziemi. Biedni
myślałem byli ci kozacy. Przez większość czasu musieli chlupać w tym gównie po kolana.
Autobus jechał czymś w rodzaju asfaltówki. Szosa roztapiała się w tym rozmokłym stepie, który
nacierał na nią z obu stron. Nic tu nie było, czasem tylko przez posiniaczone powietrze przeciskały się
kamazy wyładowane towarem po sklepienie niebieskie. I czarne furska z ciemnymi szybami, których
celem istnienia było kojarzenie się z rosyjskimi serialami kryminalnymi. Patrzyłem na te ich ciemne
szyby i myślałem o tym, co powiedział Elwood Blues do Jake a Bluesa: nie będzie łatwo . Jest noc, a
my nosimy czarne okulary.
Budynek dworca autobusowego wyglądał jak wejście do piekła. Po placu przed nim krążyły
postaci zakutane w kurtki po same nosy. A kurtki były czarne bez wyjątku. Wszystkie. Byłem tu
jedyny nieczarny i czułem się jak malowany ptak. Szpice ich mokasynów ćtapały kałuże zimnej wody,
bo akurat przyszła odwilż i popękany, pełen szczelin asfalt napełnił się pośniegową zupą i stał czymś
w rodzaju mordorskiego Ziemiomorza. Szyldy i ogłoszenia wyły z każdej strony jak potępieńcy,
skamlały i dzwoniły łańcuchami: różnokolorowa cyrylica wszeptywała się w oczy z każdej strony i [ Pobierz całość w formacie PDF ]