download > pdf > do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Ręce na stół - rozkazał. - Je\eli macie odrobinę zdrowego
rozsądku. Tylko czekamy na pretekst, \eby porozwalać wam łby. Niech
któryś zgasi radio, pomyślne wiadomości, na które czekaliście, właśnie
nadeszły.
- Jim! jim! - zawołała Jean Brady, zrywając się na nogi. - Jesteś?
- Naturalnie - odparł Brady tonem, który był dziwną mieszanką
irytacji i zadowolenia z siebie. - A co ty myślałaś? Firma Brady nigdy
nie zawodzi. - Uniósł rękę, powstrzymując zbli\ającą się \onę.
- Chwileczkę, nie podchodz za blisko. Oni są gotowi na wszystko.
Panie Reynolds, Stello. Szkoda, \e zajęło nam to tyle czasu, ale...
- Tato! - krzyknęła alarmująco Stella zrywając się na nogi. - Tato,
jakiś...
- Rzucić broń! - dobiegł od drzwi niski głos. - Nie odwracać się,
bo będzie po was.
- Róbcie, co ka\e - powiedział Brady i pierwszy dał przykład.
W ciągu niespełna sekundy dwa inne pistolety upadły ze stukiem na
podłogę.
- Nie ruszać się - rozkazał ten sam głos. - Billy.
Billy'emu nie trzeba było mówić, co ma robić. Przeszukał ich szybko,
ale dokładnie.
- Nic nie ma, szefie - powiedział odstąpiwszy od nich.
- Dobra.
Drzwi zamknęły się i przed ich oczami pojawił się krzepki mę\czyzna.
Tak jak pozostali, był zamaskowany.
- Siadać na tej ławce - rozkazał. Odczekał, a\ wykonają polecenie,
po czym sam usiadł przy stole i powiedział: - Pilnować ich.
181
Trzech z jego wspólników wyjęło pistolety i wymierzyło je w trójkę
siedzących. Przybysz odło\ył pistolet.
- Panie są, jak widzę, mocno zawiedzione. A doprawdy nie powinny
- powiedział.
Brady spojrzał na kobiety.
- Ma na myśli, \e mogło być gorzej - wyjaśnił. - Gdyby jego plan
się powiódł, nie \ylibyśmy wszyscy trzej. Ale faktem jest, \e Ferguson
jest w stanie krytycznym, a dwaj inni są powa\nie ranni. - Spojrzał na
przywódcę porywaczy. - To pan podło\ył tę bombę w samolocie?
- Nie wszystko jest moją zasługą. Podło\ył ją jeden z moich ludzi
- odparł mę\czyzna. Zapalił papierosa i wetknął go do ust przez wyciętą
w tym celu dziurę w pończosze. - A więc mam Jima Brady'ego i jego
dwóch nieocenionych współpracowników. Mo\na powiedzieć: komplet.
- Bombę, która miała rozwalić nam ogon na wysokości dziewięciu
tysięcy metrów? - kontynuował Brady.
- Jak\eby inaczej. Ciekawe, jak się wam udało prze\yć.
- My, owszem, prze\yliśmy. Ale jeden z naszych prawdopodobnie
umiera, a dwaj inni są powa\nie ranni. Mój Bo\e, człowieku, kim pan
jest - psychopatą i mordercą?
- Nie jestem psychopatą, tylko człowiekiem interesu. Jak to się stało,
\e nie zginęliście? - Wylądowaliśmy, zanim bomba wybuchła - wy-
jaśnił bardzo zmęczonym głosem Brady. - Od stra\y leśnej otrzymaliś-
my meldunek, \e widziano w tych stronach białawy helikopter. Zwróci-
liśmy na to uwagę tylko my, bo wiedzieliśmy, \e macie biały
śmigłowiec.
- Skąd wiedzieliście?
- Wielu ludzi widziało was w okolicach kopalni w Athabasce.
- Nie szkodzi - powiedział mę\czyzna i lekcewa\ąco machnął ręką.
- Wszystkie asy w ręku.
- Ktokolwiek umieścił tę bombę w moim samolocie, kiepsko ją
zabezpieczył - powiedział z ironią Brady.
- Zgadł pan. Przeszkodzono mu.
-Bomba zsunęła się do przodu i zablokowała sterownice, lotki
ogonowe. Pilot musiał lądować i właśnie schodząc w dół zauwa\yliśmy
wasz helikopter. Lądowaliśmy przymusowo na sąsiednim jeziorze. Pilot
kazał nam wysiąść. Próbował usunąć ładunek za pomocą dwóch innych
osób, które czuły się w obowiązku nam pomóc - byli to policjanci.
- O nich te\ wiedzieliśmy.
- Dla was byli niewa\ni. Nie czuł pan skrupułów przed zamor-
dowaniem tak\e ich?
- Skrupułów? Nie u\ywam tego słowa. Po co tu przyszliście?
- Naturalnie po pański helikopter. Musimy zabrać rannych do szpitala.
- Dlaczego na nas napadliście?
- Niech pan nie będzie a\ tak głupi. Nie umiemy latać tą maszyną.
Przywódca obrócił się do jednego z zamaskowanych mę\czyzn.
- Wybacz, Lucky - powiedział. - Pozbawiłem cię przyjemności.
- Oczywiście to wy zabiliście Crawforda.
- Crawforda? - spytał mę\czyzna i zwrócił się do jednego ze
swoich ludzi. - Fred, to ten chłopak, którym się zająłeś...
- Tak, to ten.
- A poza tym cię\ko raniliście prezesa Sanmobilu oraz policjanta?
- Zdaje się, \e jest bardzo wiele spraw, o których pan nie wiedział.
- I to wy wysadziliście przetwórnię i zniszczyliście koparkę. Szkoda,
\e przy okazji zabiliście i raniliście tylu ludzi.
- Niech pan posłucha, przyjacielu, to nie są dziecinne igraszki. Nie
lubimy, kiedy ktoś nam wchodzi w drogę. Zwiat nale\y do bezwzględ-
nych, a my idziemy na całość.
Brady pochylił głowę, jakby się z nim zgadzał, i podniósł ręce
krzy\ując je na karku. Palce jego dłoni złączyły się.
To, co powinno być brzękiem tłuczonego szkła, utonęło w huku
trzech wystrzałów, które zabrzmiały prawie jednocześnie. Zamaskowa-
ni mę\czyzni z pistoletami wrzasnęli z bólu i wstrząśnięci popatrzyli
z niedowierzaniem na swoje zgruchotane barki. Ktoś kopnął drzwi i do
izby wpadł Carmody trzymając mocno w wielkich rękach pistolet
maszynowy. Zrobił kilka kroków i do chaty wtargnął Willoughby z re-
wolwerem.
- Twoje słowa - powiedział Dermott. - Zwiat nale\y do bez-
względnych, więc idziemy na całość.
Carmody podszedł do zamaskowanego przywódcy i mocnym pchnię-
ciem przystawił mu lufę pistoletu do zębów.
- Dawaj broń - rozkazał. - Trzymaj ją za lufę. Wiesz, co jest w tej
chwili moją jedyną ambicją?
Mę\czyzna wiedział. Carmody schował jego pistolet do kieszeni
i obrócił się do ostatniego z piątki, który nie był ranny i wyło\ył swoją
broń na stół, zanim Carmody zdą\ył do niego przemówić.
- Zadowolony pan, panie Willoughby? - spytał Brady. - Teraz
pana kolej.
- Nale\y się panu Oskar za tę rolę, panie Brady. Wszystko pięknie
wyśpiewali - pochwalił go Willoughby i podszedł do stołu. - Chyba
wszyscy mnie znacie?
182 183
Nikt się nie odezwał.
- Ty - powiedział wskazując osobnika, który tak pospiesznie poło-
\ył pistolet na stole. - Złap się za ręczniki, watę i banda\e. Nikt nie
będzie \ałował, je\eli twoi trzej kumple wykrwawią się na śmierć, ale
osobiście wolałbym, \eby umarli zgodnie z prawem. Oczywiście po
rozprawie sądowej. Zobaczymy wasze twarze.
Obszedł pokój, zrywając maski. Pierwsze trzy twarze nic mu nie
mówiły. Czwarta, nale\ąca do faceta, którego wyznaczył do pierwszej
pomocy, najwyrazniej nie była mu obca.
- Lucky Lorrigan - powiedział Willoughby. - Były pilot helikop-
tera, pózniej morderca, który zbiegł z Calgary. W czasie ucieczki
raniłeś cię\ko paru policjantów, prawda, Lucky? Ale\ się ucieszą, jak
cię znów zobaczą.
Zerwał maskę z twarzy przywódcy.
- No, no, kto by pomyślał? Sam Frederick Napier we własnej osobie,
drugi zastępca szefa stra\y przemysłowej w Sanmobilu. Nie za daleko
odszedłeś od domu, Freddie? Aresztuję wszystkich pięciu pod za- [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aikidobyd.xlx.pl
  •