[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Przyzwoity kibic powinien wierzyć w swoją drużynę.
- Trele-morele, sralis mazgalis. Zawsze przegrywacie. Nie trzeba być prorokiem,
żeby przewidzieć wynik. Do meczu odpuszczam sobie treningi. Będę chodzić na
basen. Podobno pływanie świetnie robi na figurę, lepiej niż te wszystkie tutejsze
wygibasy
- Przyznaj się, wpadł ci w oko jakiś ratownik?
- Ależ skąd. Muszę zrzucić zbędne kilogramy których lekkomyślnie nabrałam przez
święta.
Też miałam do spalenia sporo sadła i dodatkowo godzina na basenie byłaby jak
znalazł, jednak bilety wstępu były drogie, a jakoś tak się składa w mojej rodzinie, że
w oczekiwaniu na lepsze czasy popadamy w coraz większy niedostatek.
Reprezentacja szkoły w koszykówce nieustannie zmienia swój skład osobowy
Kryterium jest jedno: kondycja i skuteczność. Do tego meczu zostały wytypowane:
Jagoda Rusi-
?5: z III a, Kinga Mielnik z III b, Kaśka Wirska z II a, Marty, na Marciniak z III A
oraz ja. Jako rezerwowe Agnieszka Więcek, Edyta Pociask i Marta Szczęsna -
wszystkie z I b.
Najlepsza jest Martyna. Ma blisko metr dziewięćdziesiąt wzrostu, siłę słonia i
zwinność kota. Jej dłonie przyciągają piłkę jakąś magnetyczną siłą, niewrażliwą na
prędkość, zmiany kierunku i wysiłki przeciwników. Gdy mocno pochylona biegnie
parkietem, kozłując, ma się wrażenie, że po drodze wszystko rozbije w puch. Ale
największy podziw i zazdrość budzi opanowany przez nią do perfekcji tak zwany
ieverse, czyli rzut od tyłu po półobrocie.
Gdyby nie Martyna, wlekłybyśmy się gdzieś w ogonie klasyfikacji, a tak mogliśmy
nawet liczyć na wicemistrzostwo okręgu. Schlebiało mi, że Kacperek zakwalifikował
mnie do reprezentacj i i naprawdę dawałam z siebie wszystko, żeby j ak najlepiej
wypaść.
Mecz rozgrywaliśmy w hali sportowej szkoły sportowej. Przy drużynie
przeciwniczek nawet Martyna sprawiała wrażenie niskiej. Pomijając płeć,
wyglądałyśmy jak pięciu Dawidów (w tym j eden nieco wyrośnięty) przy pięciu
Goliatach. Każda z tamtych liczyła najmniej dwa metry i szykowała się do kariery
sportowej.
Był to mój pierwszy tak ważny mecz. Jeszcze przed startowym gwizdkiem serce biło
mi młotem i cierpła skóra na myśl, że stracę piłkę, zmarnuję podanie i w ogóle dam
plamę. Chociaż niby wiadomo było, że przegramy, to stojąc na parkiecie, pragnęłam
sukcesu, jakby od tego zależało moje życie.
Na trybunach gęsto zasiedli kibice z obu szkół. Iza z Wy-szką rozwinęły nawet
transparent z napisem Z naszymi szta-ma, dokopiemy tym od Stamma., Tomek
przyniósł trąbkę hejnałową, Anita tamburyn przystrojony kolorowymi wstążkami,
Irek prywatną kamerę, by utrwalić dla Kacperka materiał do celów szkoleniowych.
Nasze przeciwniczki rozgrywkę z nami traktowały jak rozgrzewkę w drodze do
sukcesu. Już dawno przywykły do roli lidera, więc ich emocje były dość chłodne,
jednak nie zrezygnowały ze wstępnej wojny psychologicznej.
- Ile dokopiemy tym pigmej kom? - zastanawiały się w szatni, tak byśmy słyszały -
Mam nadzieję, że pięćdziesiąt do kółka im wystarczy
- Wystarczy, uważajcie tylko, żeby nie rozdeptać którejś. To niehumanitarne -
pouczała ich kapitan z wysokości ponad dwóch metrów
Naszym kapitanem była oczywiście Martyna. Ja stałam, a właściwie podskakiwałam
na lewym skrzydle, próbując w ten sposób opanować drżenie łydek. Miałam przed
sobą ocean możliwości, teoretycznie wszystko mogło się zdarzyć, a co się zdarzy
stanowiło wypadkową łutu szczęścia i moich możliwości. Możliwości miałam takie,
jakie sobie wypracowałam na treningach, a na fart liczyła każda zawodniczka.
Teoretycznie niby j est to po dziesięć procent, lecz w praktyce wiadomo, że szczęście
sprzyja lepszym.
Wyszedł sędzia z piłką pod pachą i gwizdkiem w ustach. Zaczął się mecz. Pierwszą
piłkę jakimś cudem zdobyła Martyna i oto nastąpił kolejny cud. Razem z innymi
wyskoczyłam w górę, a piłka sama wpadła mi w ręce. Powinnam przekazać ją dalej,
jednak nie miałam komu. Otaczał mnie las ruchliwych rąk. Tradycyjnie liceum
%7łeleńskiego grało w granatowych strojach, Stamma - w czerwonych, i chociaż obie
drużyny liczyły tyle samo zawodniczek, wszędzie widziałam tylko czerwień, jakby
tamtych było ze dwadzieścia. Wreszcie po prawej dostrzegłam wysuwającą się do
przodu Martynę z podążającą za nią jak cień kapitanem przeciwniczek, po prawej
dobrze obstawioną Jagodę i tuż za nią Kingę, wolna była Kaśka, niestety, obstawiała
akurat tyły No tak, jestem tuż za linią środkową, zaraz spieprzę pierwszą piłkę" -
pomyślą-
łam z rozpaczą, lecz moje ciało kierowane jakimś wewnętrznym impulsem okręciło
się dokoła osi, zrobiło zwód przed naskakującą ostro przeciwniczką, potem dwa kroki
w lekkim przysiadzie i wystrzeliło w górę, jakby chciało sięgnąć sufitu. W punkcie
nieważkości!" - usłyszałam gdzieś wewnątrz głowy nakaz. Teraz!!! Rzuciłam i... nie
do wiary! Pił. ka pięknym łukiem wpadła do kosza, nawet nie musnąwszy obręczy
Zdobyłam trzy punkty! W pierwszej minucie!
Na trybunach wśród naszych rozległ się ogłuszaj ący krzyk. Karla! Karla! -
skandowano moje imię, Tomek trąbił, Anita waliła w tamburyn, a Kacperek pokazał
mi skierowany ku górze kciuk na znak, że byłam super. Dziewczęta z mojej drużyny
rzuciły się gratulować i poklepywać po plecach. Nawet od kibiców tamtej strony
dostałam brawa. Och, jaka byłam szczęśliwa. Wstąpiła we mnie nadzieja, że
szczęście nam dopisze, lecz nasze przeciwniczki raz, dwa otrząsnęły się z szoku i
szybkimi przerzutami piłki zaatakowały nasz kosz. Po niecałej minucie wywalczyły
remis. Ich przewaga była ewidentna, górowały nad nami wzrostem i wyszkoleniem,
ale na szczęście nie wolą walki.
- Dziewczyny, rozgrywamy parter - półgłosem poleciła Martyna.
Oznaczało to niskie podania, często z odbicia od parkietu -wnaszej sytuacji taktyka
niezwykle skuteczna, jednak obarczona ogromną wadą - piłkę do kosza można
wrzucić wyłącznie górą, jednakże góra niepodzielnie należała do zawodniczek ze
Stamma. Mój sukces zaowocował tym, że zostałam szczelniej obstawiona, o piłkę
musiałam się bić, a na wypróbowany zwód tamte nie dawały się już nabrać.
Szczęśliwie na rzuty Martyny od tyłu po półobrocie nie znalazły skutecznego
sposobu, więc zaczęłyśmy dla niej walczyć o warunki do strzału, lecz kicha. Pod
koszem byłyśmy bez szans.
W pierwszej połowie zebrałyśmy regularne lanie. Po przerwie Kacperek kazał nam
zmienić taktykę, uznawszy, że jedyną nadzieją na punkty są rzuty niemalże z połowy
boiska. O dziwo. Celność wyniosła prawie trzydzieści procent, a strzelała każda,
która tylko miała - albo uważała, że ma - do strzału okazję. Wtedy to nasza kapitan
uznała, że nic nam po obronie, bo i tak Kaśka przegrywa wszystkie górne piłki, więc
włączyła ją do ataku. Siła bojowa pięciu nacierających okazała się większa, niżby
mogło to wynikać z prostego przeliczenia szans i do tego nowa taktyka udaremniła [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl aikidobyd.xlx.pl
- Przyzwoity kibic powinien wierzyć w swoją drużynę.
- Trele-morele, sralis mazgalis. Zawsze przegrywacie. Nie trzeba być prorokiem,
żeby przewidzieć wynik. Do meczu odpuszczam sobie treningi. Będę chodzić na
basen. Podobno pływanie świetnie robi na figurę, lepiej niż te wszystkie tutejsze
wygibasy
- Przyznaj się, wpadł ci w oko jakiś ratownik?
- Ależ skąd. Muszę zrzucić zbędne kilogramy których lekkomyślnie nabrałam przez
święta.
Też miałam do spalenia sporo sadła i dodatkowo godzina na basenie byłaby jak
znalazł, jednak bilety wstępu były drogie, a jakoś tak się składa w mojej rodzinie, że
w oczekiwaniu na lepsze czasy popadamy w coraz większy niedostatek.
Reprezentacja szkoły w koszykówce nieustannie zmienia swój skład osobowy
Kryterium jest jedno: kondycja i skuteczność. Do tego meczu zostały wytypowane:
Jagoda Rusi-
?5: z III a, Kinga Mielnik z III b, Kaśka Wirska z II a, Marty, na Marciniak z III A
oraz ja. Jako rezerwowe Agnieszka Więcek, Edyta Pociask i Marta Szczęsna -
wszystkie z I b.
Najlepsza jest Martyna. Ma blisko metr dziewięćdziesiąt wzrostu, siłę słonia i
zwinność kota. Jej dłonie przyciągają piłkę jakąś magnetyczną siłą, niewrażliwą na
prędkość, zmiany kierunku i wysiłki przeciwników. Gdy mocno pochylona biegnie
parkietem, kozłując, ma się wrażenie, że po drodze wszystko rozbije w puch. Ale
największy podziw i zazdrość budzi opanowany przez nią do perfekcji tak zwany
ieverse, czyli rzut od tyłu po półobrocie.
Gdyby nie Martyna, wlekłybyśmy się gdzieś w ogonie klasyfikacji, a tak mogliśmy
nawet liczyć na wicemistrzostwo okręgu. Schlebiało mi, że Kacperek zakwalifikował
mnie do reprezentacj i i naprawdę dawałam z siebie wszystko, żeby j ak najlepiej
wypaść.
Mecz rozgrywaliśmy w hali sportowej szkoły sportowej. Przy drużynie
przeciwniczek nawet Martyna sprawiała wrażenie niskiej. Pomijając płeć,
wyglądałyśmy jak pięciu Dawidów (w tym j eden nieco wyrośnięty) przy pięciu
Goliatach. Każda z tamtych liczyła najmniej dwa metry i szykowała się do kariery
sportowej.
Był to mój pierwszy tak ważny mecz. Jeszcze przed startowym gwizdkiem serce biło
mi młotem i cierpła skóra na myśl, że stracę piłkę, zmarnuję podanie i w ogóle dam
plamę. Chociaż niby wiadomo było, że przegramy, to stojąc na parkiecie, pragnęłam
sukcesu, jakby od tego zależało moje życie.
Na trybunach gęsto zasiedli kibice z obu szkół. Iza z Wy-szką rozwinęły nawet
transparent z napisem Z naszymi szta-ma, dokopiemy tym od Stamma., Tomek
przyniósł trąbkę hejnałową, Anita tamburyn przystrojony kolorowymi wstążkami,
Irek prywatną kamerę, by utrwalić dla Kacperka materiał do celów szkoleniowych.
Nasze przeciwniczki rozgrywkę z nami traktowały jak rozgrzewkę w drodze do
sukcesu. Już dawno przywykły do roli lidera, więc ich emocje były dość chłodne,
jednak nie zrezygnowały ze wstępnej wojny psychologicznej.
- Ile dokopiemy tym pigmej kom? - zastanawiały się w szatni, tak byśmy słyszały -
Mam nadzieję, że pięćdziesiąt do kółka im wystarczy
- Wystarczy, uważajcie tylko, żeby nie rozdeptać którejś. To niehumanitarne -
pouczała ich kapitan z wysokości ponad dwóch metrów
Naszym kapitanem była oczywiście Martyna. Ja stałam, a właściwie podskakiwałam
na lewym skrzydle, próbując w ten sposób opanować drżenie łydek. Miałam przed
sobą ocean możliwości, teoretycznie wszystko mogło się zdarzyć, a co się zdarzy
stanowiło wypadkową łutu szczęścia i moich możliwości. Możliwości miałam takie,
jakie sobie wypracowałam na treningach, a na fart liczyła każda zawodniczka.
Teoretycznie niby j est to po dziesięć procent, lecz w praktyce wiadomo, że szczęście
sprzyja lepszym.
Wyszedł sędzia z piłką pod pachą i gwizdkiem w ustach. Zaczął się mecz. Pierwszą
piłkę jakimś cudem zdobyła Martyna i oto nastąpił kolejny cud. Razem z innymi
wyskoczyłam w górę, a piłka sama wpadła mi w ręce. Powinnam przekazać ją dalej,
jednak nie miałam komu. Otaczał mnie las ruchliwych rąk. Tradycyjnie liceum
%7łeleńskiego grało w granatowych strojach, Stamma - w czerwonych, i chociaż obie
drużyny liczyły tyle samo zawodniczek, wszędzie widziałam tylko czerwień, jakby
tamtych było ze dwadzieścia. Wreszcie po prawej dostrzegłam wysuwającą się do
przodu Martynę z podążającą za nią jak cień kapitanem przeciwniczek, po prawej
dobrze obstawioną Jagodę i tuż za nią Kingę, wolna była Kaśka, niestety, obstawiała
akurat tyły No tak, jestem tuż za linią środkową, zaraz spieprzę pierwszą piłkę" -
pomyślą-
łam z rozpaczą, lecz moje ciało kierowane jakimś wewnętrznym impulsem okręciło
się dokoła osi, zrobiło zwód przed naskakującą ostro przeciwniczką, potem dwa kroki
w lekkim przysiadzie i wystrzeliło w górę, jakby chciało sięgnąć sufitu. W punkcie
nieważkości!" - usłyszałam gdzieś wewnątrz głowy nakaz. Teraz!!! Rzuciłam i... nie
do wiary! Pił. ka pięknym łukiem wpadła do kosza, nawet nie musnąwszy obręczy
Zdobyłam trzy punkty! W pierwszej minucie!
Na trybunach wśród naszych rozległ się ogłuszaj ący krzyk. Karla! Karla! -
skandowano moje imię, Tomek trąbił, Anita waliła w tamburyn, a Kacperek pokazał
mi skierowany ku górze kciuk na znak, że byłam super. Dziewczęta z mojej drużyny
rzuciły się gratulować i poklepywać po plecach. Nawet od kibiców tamtej strony
dostałam brawa. Och, jaka byłam szczęśliwa. Wstąpiła we mnie nadzieja, że
szczęście nam dopisze, lecz nasze przeciwniczki raz, dwa otrząsnęły się z szoku i
szybkimi przerzutami piłki zaatakowały nasz kosz. Po niecałej minucie wywalczyły
remis. Ich przewaga była ewidentna, górowały nad nami wzrostem i wyszkoleniem,
ale na szczęście nie wolą walki.
- Dziewczyny, rozgrywamy parter - półgłosem poleciła Martyna.
Oznaczało to niskie podania, często z odbicia od parkietu -wnaszej sytuacji taktyka
niezwykle skuteczna, jednak obarczona ogromną wadą - piłkę do kosza można
wrzucić wyłącznie górą, jednakże góra niepodzielnie należała do zawodniczek ze
Stamma. Mój sukces zaowocował tym, że zostałam szczelniej obstawiona, o piłkę
musiałam się bić, a na wypróbowany zwód tamte nie dawały się już nabrać.
Szczęśliwie na rzuty Martyny od tyłu po półobrocie nie znalazły skutecznego
sposobu, więc zaczęłyśmy dla niej walczyć o warunki do strzału, lecz kicha. Pod
koszem byłyśmy bez szans.
W pierwszej połowie zebrałyśmy regularne lanie. Po przerwie Kacperek kazał nam
zmienić taktykę, uznawszy, że jedyną nadzieją na punkty są rzuty niemalże z połowy
boiska. O dziwo. Celność wyniosła prawie trzydzieści procent, a strzelała każda,
która tylko miała - albo uważała, że ma - do strzału okazję. Wtedy to nasza kapitan
uznała, że nic nam po obronie, bo i tak Kaśka przegrywa wszystkie górne piłki, więc
włączyła ją do ataku. Siła bojowa pięciu nacierających okazała się większa, niżby
mogło to wynikać z prostego przeliczenia szans i do tego nowa taktyka udaremniła [ Pobierz całość w formacie PDF ]