download > pdf > do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

proste i piękne, a spojrzeć na takiego stwora, to śmiać się chce. Taki niewydarzeniec...
O, Boże, i ja jestem taki sam stwór! O, mój ty Boże, jak się to stało? Jakim zrządzeniem przeklętej
Opatrzności? Skąd przyjąłem te kształty niewydarzone? Skąd mam ten mięsisty instrument, który sterczy mi
z twarzy i marznie? O Boże, mam inne instrumenty - i ten kształtu muszli przylepiony z obu stron czaszki, i
długie nogi, i krótki tułów! A byłem wolnym duchem, szybującym przez światy i zaświaty, myślą czystą,
wyobraznią niczym nie spętaną. Z Buddą, Konfucjuszem, Sokratesem spożywałem frukta mądrości w
ogrodach, którym wieczność na imię. Duch mój mknął ku innym planetom, innym galaktykom, gdzie
mędrcy i myśliciele tak wielcy, że się nikomu nie śniło. I oto tułów, kałdun, o mój ty Boże!
Straciłem swą myśl, bo myśl nie uwiązana, tylko ten stwór uwiązany i przez to myśl grzęznie w błocie.
Zalewa ją tłusta maz i spływa po moim mózgu. Gdzie moja myśl mknąca w nieskończoność wraz z ekspansją
wszechświata? Tkwi w zabłoconym bucie na rogu Mokotowskiej i Pięknej, w stołecznym mieście Polaków, i
stać ją na tyle, aby poruszyć swędzącymi palcami w skarpetce. I sople wiszą nad bramą i kapią. I ten kałdun.
I mój los niespodziany.
Na Glimukanazda, planecie nadobnej u krańców wszechświata odkrytej przeze mnie, istoty żywe
materializują się i dematerializują do woli i ja tego próbowałem, i jest to największe szczęście świata, o,
gdybym je mógł przenieść na ziemię żyjącą w potwornych okowach biologii! Tamtejszy mędrzec długo się
smucił nad ziemską biedą i z trudem koncypował, co to jest śmierć. "Dzisiaj mnie czeka!", wzdrygnąłem się
cały. A na Glimukanazda nie można nikogo zdematerializować, każdy może to tylko zrobić sam wobec
siebie, gdy poczuje się utrudzony, i zmaterializować się sam, gdy zechce istnieć znowu. Glimukanazda w
tamtejszej mowie znaczy tyle, co Kraina %7łycia, a może być taką krainą dzięki temu, że znajduje się na
krańcach wszechświata, a im bardziej wszechświat mknie i rozprzestrzenia się w dal dali najdalszą, tym
bardziej oddala się od śmierci.
"Dzisiaj mnie czeka!", wzdrygnąłem się, bo znów myśl ta wróciła natrętna. I umrę wszystek, to prawda. Duch
mój nie uleci w międzygwiezdne przestworza i nie odwiedzi Glimukanazdy, planety nadobnej, Krainy %7łycia,
bo duch człowieczy czerpie pożywkę z szarych komórek, a one giną i on przepada z nimi bezpowrotnie.
Chyba że jest tajemnica wielka, którą znają mrówki, co chodzą po trumnie, ale mrówek spytać nie można. O,
mój kałdun, który uwięził myśl wszelką! Przyziemność, wieczna przyziemność. Skąd ta szta z ciała i kości,
która w proch się obróci? Gdzie moje szczęście, gdzie radość moja, wiekuistego ducha, który stał się niczym,
niczym, niczym.
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd'' 1980 r. strona 75 z 142
A niech to wszyscy diabli porwą! Mam zginąć, niechaj zginę!... Wyskoczyłem z bramy i puściłem się pędem
ku skrzyżowaniu. Biegłem rozpryskująć śnieg zamieniony w błocko, wypatrując zamachowca, nie zważając
na światła, skulony biegłem ze wszystkich sił, a Uher tłukł mnie w biodro. buty moje tupały i mlaskały.
Skoczyłem w prawo między rzędy stojących samochodów, nikt nie strzelał na razie, nikt nie strzelał,
skoczyłem w lewo na jezdnię, tuż pod zbliżający się trolejbus, ledwie się przemknąłem i zaraz byłby ze mną
koniec, bo pośliznąłem się i cudem nie wpadłem pod ciężarówkę, która przemknęła burtą tuż obok mojego
nosa, i raptem przerazliwe trąbienie... wyprysnąłem spod kół rozpędzonego fiata! Wpadłem w taki ukrop i
takie trąbienie! I wreszcie sposony i półprzytomny, ale zdrów i cały, wylądowałem na wysepce przy
podziemnym szalecie.
Kolka w boku i brak tchu unieruchomiły mnie na chwilę. I wtedy w czarnym fordzie, który wypadł zza rogu
Mokotowskiej i skręcił ku Kruczej, na moich oczach uchyliła się szyba i błysnęła stal wymierzonego we mnie
pistoletu! Tak blisko, że muszę zginąć! Skamieniałem. I w sekundę pózniej skurczyłem się, osłoniłem rękami
głowę, dałem dwa karkołomne susy i zbiegłem po schodach w podziemia szaletu. Do najcudowniejszego,
kochanego schronu, który znalazł się o minutkę przed śmiercią na moje zbawienie.
Dlaczego tamten się zagapił? Dlaczego nie nacisnął spustu, choć mógł do grzać do mnie z bliska, dlaczego
czekał, choć wyszedłem mu jak zwierzyna na strzał? Tego nie dowiem się nigdy. Przecież przyhamował, aby
lepiej trafić, nawet nie jechał, tylko posuwał się z wolna, a właściwie przystawał już, gdy cudem zdołałem
umknąć! Może był tak pewny swego, że chciał wyładować mi w bebechy całą serię. I przeliczył się, sukinsyn.
Przygarnęły mnie błogosławione podziemia i dały mi ochronę, bo on już tu nie zajrzy, będzie się bał. To nie
to samo co wywijać pistoletem z samochodu, którym w mig można uciec. Zejście tutaj to już cały Hades,
mogę się zaczaić i zaciukać go, zanim zdąży mrugnąć okiem, więc nie starczy mu odwagi, by tu wetknąć
swój parszywy pistolet. Nie przypuszcza, że nie mam broni, bo mnie samemu wydaje się to wręcz
nieprawdopodobne. W każdym razie załatwiłbym go gołymi rękami. Nie ma o czym myśleć, bo wygrałem...
Znów wygrałem swoje życie! Odetchnąłem pełną piersią, zapominając, że wokół unoszą się właściwe temu
miejscu wonie. Ale pachniało fiołkami. I łąką - w dobry, słoneczny dzień. I najchętniej położyłbym się w
trawie na wznak i gapił w niebo.
Z czeluści okienka wyjrzała siwa głowa królowej tego przybytku. Aypnęła na mnie srogimi oczami pod
nastroszoną brwią. I rzekła głosem zachrypłym, lecz donośnym:
- Zbliż się, napiętnowany rują i porubstwem!
Bardzo zdziwiony tą apostrofą obejrzałem się w lewo na rząd pisuarów, obejrzałem się w prawo, a potem za
siebie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aikidobyd.xlx.pl
  •