[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pełnego rozterek, zagubionego, ufnego. Złośliwego. Szukającego punktu
zaczepienia do wyładowania się na jakimś naiwnym złodziejaszku malowideł.
Wypełnionego oczekiwaniem jak sterowiec helem.
Wracamy wolno do hotelu, trasą dowolną, byle inną od tamtej powiedziałem
do kierowcy.
Skinął dostojnie głową i ślicznym ruchem wyprowadził wóz z parkingu na szosę.
Wiózł mnie z płynnością, której musiałbym się uczyć kilkadziesiąt lat. Na dachu
mógłby wozić jajka luzem. Jazda fascynowała, ale tylko przez kilka minut,
pózniej stawało się to śmiertelnie nudne, jak wieczorek taneczny kończący
konkurs na Najcnotliwszą Dziewczynę Stanu.
Włączyłem komp i zacząłem dyktować słowa kluczowe do poszukiwań asocjacji w
raportach OPT: nazwiska autorów skradzionych obrazów, słowa typu kolacja ,
galeria , koneser dzieł sztuki i pochodne. Dodałem do tego słowociąg od
kradzież , dołączyłem kilka dat. Na końcu, po krótkim zastanowieniu,
dodyktowałem: CBI , policja , nazwisko moje i Sarkissiana. Zastanawiałem się
przez chwilę. Myśl była dość głupia, ale skoro już się pojawiła, należało się
nad nią zastanowić. Przynajmniej zastanowić. Zrobiłem więcej nie zastanawiałem
się. Dopisałem nazwiska Heyrouda i Guylorda. Poleciłem kompowi wyłączyć dialog i
przystąpić do przeszukiwania danych. Zablendowałem okna i opadłem na siedzenie.
Jutro mogę wrócić do swoich czasów, pomyślałem. Odpocznę, naradzimy się we
trójkę. Sarkissian może tu wysłać jakiegoś swojego bystrego chłopaka, któremu
udzielę mnóstwa bezcennych wskazówek. Będzie wiedział, jak się ubrać, na jakie
papierosy się przestawić i jak prowadzić foniczny dialog z kompem. Mogę też
wrócić ja, wzbogacony o doświadczenie i odpoczynek. Kilka godzin bez
nieustannego łapania spojrzeń przechodniów i serwisantów: sypnąłem się czy nie?
Kilka golden gate'ów. Każdy normalny człowiek zrozumie mój stan, nikt nie będzie
myślał o wybaczeniu słabości nikt nie uzna tego za słabość. Nikt? Jeden na
pewno. Znam bydlaka dobrze, pierwszy wita mnie rano, pierwszy, i najczęściej
jedyny, wytyka zmarszczki w kącikach oczu i bruzdy wzdłuż nosa, chichocze
patrząc na kolejne uczepione grzebienia włosy: To akurat dobrze ci wychodzi,
Owen . Znamy się. On powie: Skitrałeś się. To musiało kiedyś przyjść . To mój
grabarz. Kiedy tak powie, umrę, a on zostanie. Będzie wolno schodził z tego
świata, wściekły na wszystkich i wszystko. Jedyna istota, którą mógłbym naprawdę
znienawidzić. Ja. Nagi. Czujny. Nie do zaskoczenia. Może Pymie udało się kilka
razy podejść go, może jeszcze komuś, ale to incydenty. Pilnował się lepiej niż
wszystkie systemy strażnicze świata razem wzięte. Największy mój skarb. Moja
sprężyna, mój ładowany ciekawością, próżnością i pychą silnik.
Długim westchnieniem zakończyłem małe autodafe.
Akurat! rzuciłem w powietrze, tylko po to, żeby podciąć skrzydła ciszy.
Trąciłem mikrofon. Pod komendę policji. Miejską.
Dwa miękkie manewry i zatrzymaliśmy się. Powinno się raczej powiedzieć: kula
ziemska wyhamowała pod naszymi stopami.
Wysiadłem. Prosto przede mną w karnym czworoboku stało kilkaset metrowej
wysokości walców, pomalowanych w skośne, żółto czerwone pasy. Widziałem je już
wcześniej na ulicach miast, ale podejrzewałem, że są słupami reklamowymi, a
teraz okazało się, że mają jakieś znaczenie dla pracy policji. Te tu były pewnie
wyłączone, ale i tak posłałem im promienny uśmiech.
Maszerując do drzwi budynku, zapoznałem się jednocześnie z wyglądem wozów
najwyrazniej pościgowego przeznaczenia i miejskich. Zaimponował mi zwłaszcza
mrożący krew w żyłach widok utrzymanego w mrocznych kolorach, ośmiokołowego
pojazdu, którego przód obciążały potężne kleszcze, najeżone tarczkami
elektromagnesów i talerzykami przyssawek. Nazwałem go w myślach rakarzem.
Doganiał uciekiniera, chwytał w swoją bezlitosną kończynę i niedbale hamował
ósemką swoich szerokich opon o podwyższonym współczynniku tarcia. Zagapiłem się
na potwora, przez co do holu wdarłem się na czworakach, usiłując nie wytrzeć
nosem kurzu z pierwszych metrów policyjnego królestwa. Może miało to nawet swoje
dobre strony podniosłem się, udając zakłopotanie. Otrzepując dłonie,
rozejrzałem się uważnie i dopiero wtedy pomaszerowałem do śmiejącego się w [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl aikidobyd.xlx.pl
pełnego rozterek, zagubionego, ufnego. Złośliwego. Szukającego punktu
zaczepienia do wyładowania się na jakimś naiwnym złodziejaszku malowideł.
Wypełnionego oczekiwaniem jak sterowiec helem.
Wracamy wolno do hotelu, trasą dowolną, byle inną od tamtej powiedziałem
do kierowcy.
Skinął dostojnie głową i ślicznym ruchem wyprowadził wóz z parkingu na szosę.
Wiózł mnie z płynnością, której musiałbym się uczyć kilkadziesiąt lat. Na dachu
mógłby wozić jajka luzem. Jazda fascynowała, ale tylko przez kilka minut,
pózniej stawało się to śmiertelnie nudne, jak wieczorek taneczny kończący
konkurs na Najcnotliwszą Dziewczynę Stanu.
Włączyłem komp i zacząłem dyktować słowa kluczowe do poszukiwań asocjacji w
raportach OPT: nazwiska autorów skradzionych obrazów, słowa typu kolacja ,
galeria , koneser dzieł sztuki i pochodne. Dodałem do tego słowociąg od
kradzież , dołączyłem kilka dat. Na końcu, po krótkim zastanowieniu,
dodyktowałem: CBI , policja , nazwisko moje i Sarkissiana. Zastanawiałem się
przez chwilę. Myśl była dość głupia, ale skoro już się pojawiła, należało się
nad nią zastanowić. Przynajmniej zastanowić. Zrobiłem więcej nie zastanawiałem
się. Dopisałem nazwiska Heyrouda i Guylorda. Poleciłem kompowi wyłączyć dialog i
przystąpić do przeszukiwania danych. Zablendowałem okna i opadłem na siedzenie.
Jutro mogę wrócić do swoich czasów, pomyślałem. Odpocznę, naradzimy się we
trójkę. Sarkissian może tu wysłać jakiegoś swojego bystrego chłopaka, któremu
udzielę mnóstwa bezcennych wskazówek. Będzie wiedział, jak się ubrać, na jakie
papierosy się przestawić i jak prowadzić foniczny dialog z kompem. Mogę też
wrócić ja, wzbogacony o doświadczenie i odpoczynek. Kilka godzin bez
nieustannego łapania spojrzeń przechodniów i serwisantów: sypnąłem się czy nie?
Kilka golden gate'ów. Każdy normalny człowiek zrozumie mój stan, nikt nie będzie
myślał o wybaczeniu słabości nikt nie uzna tego za słabość. Nikt? Jeden na
pewno. Znam bydlaka dobrze, pierwszy wita mnie rano, pierwszy, i najczęściej
jedyny, wytyka zmarszczki w kącikach oczu i bruzdy wzdłuż nosa, chichocze
patrząc na kolejne uczepione grzebienia włosy: To akurat dobrze ci wychodzi,
Owen . Znamy się. On powie: Skitrałeś się. To musiało kiedyś przyjść . To mój
grabarz. Kiedy tak powie, umrę, a on zostanie. Będzie wolno schodził z tego
świata, wściekły na wszystkich i wszystko. Jedyna istota, którą mógłbym naprawdę
znienawidzić. Ja. Nagi. Czujny. Nie do zaskoczenia. Może Pymie udało się kilka
razy podejść go, może jeszcze komuś, ale to incydenty. Pilnował się lepiej niż
wszystkie systemy strażnicze świata razem wzięte. Największy mój skarb. Moja
sprężyna, mój ładowany ciekawością, próżnością i pychą silnik.
Długim westchnieniem zakończyłem małe autodafe.
Akurat! rzuciłem w powietrze, tylko po to, żeby podciąć skrzydła ciszy.
Trąciłem mikrofon. Pod komendę policji. Miejską.
Dwa miękkie manewry i zatrzymaliśmy się. Powinno się raczej powiedzieć: kula
ziemska wyhamowała pod naszymi stopami.
Wysiadłem. Prosto przede mną w karnym czworoboku stało kilkaset metrowej
wysokości walców, pomalowanych w skośne, żółto czerwone pasy. Widziałem je już
wcześniej na ulicach miast, ale podejrzewałem, że są słupami reklamowymi, a
teraz okazało się, że mają jakieś znaczenie dla pracy policji. Te tu były pewnie
wyłączone, ale i tak posłałem im promienny uśmiech.
Maszerując do drzwi budynku, zapoznałem się jednocześnie z wyglądem wozów
najwyrazniej pościgowego przeznaczenia i miejskich. Zaimponował mi zwłaszcza
mrożący krew w żyłach widok utrzymanego w mrocznych kolorach, ośmiokołowego
pojazdu, którego przód obciążały potężne kleszcze, najeżone tarczkami
elektromagnesów i talerzykami przyssawek. Nazwałem go w myślach rakarzem.
Doganiał uciekiniera, chwytał w swoją bezlitosną kończynę i niedbale hamował
ósemką swoich szerokich opon o podwyższonym współczynniku tarcia. Zagapiłem się
na potwora, przez co do holu wdarłem się na czworakach, usiłując nie wytrzeć
nosem kurzu z pierwszych metrów policyjnego królestwa. Może miało to nawet swoje
dobre strony podniosłem się, udając zakłopotanie. Otrzepując dłonie,
rozejrzałem się uważnie i dopiero wtedy pomaszerowałem do śmiejącego się w [ Pobierz całość w formacie PDF ]