[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wszystkich tabletek stało się za trudne, więc gdy zadzwonili z Aka-
demickiego Centrum Medycznego w sprawie ponownego przyję-
cia do szpitala, byliśmy zadowoleni, że można skończyć z tym ca-
łym łykaniem.
Zadowoleni? Po raz trzeci szpitalny rytm rządził naszym ży-
ciem, i to jeszcze dobitniej niż podczas dwóch poprzednich po-
bytów: mogliśmy co najwyżej zaoferować swoją obecność.
Zmężnieć i być dzielnymi, nasza córka też taka była, Zwłaszcza
wieczorem, gdy robiło się ciemno. Kiedy na sali i sąsiadującym
korytarzu zapadała cisza. Leżymy sobie, patrząc na gwiazdy. Tak
to nazywa, kiedy w ciszy patrzymy przez okno, blisko siebie na
swoich łóżkach. Ona, że swoją dolegliwością i my, że swoją bez-
silnością. Na szczęście nie ma gorączki. Wszystko staje się pięk-
ne, gdy tylko przez moment nie ma temperatury. Zdarzało się to
rzadziej niż można było sobie tego życzyć, ale to nas trzymało.
W tym czasie cała nasza rodzina dostawała skrzydeł lub padała
na kolana w zależności od wskazań termometru Lin. Jest ciepła,
my dobici (trzymać się, nie dać po sobie znać). Jest chłodna, szyb-
ko do siebie dzwonimy: 37,5, wczoraj o tej porze miała jeszcze
40,2! I znowu nadzieja. Hm, czyżby? Tylko wyobraz sobie! A po-
tem w nocy nagle czujesz rozpaloną do czerwoności rękę. Obu-
dziła się: Muszę siusiu. Do zawsze cuchnącej moczem łazienki
115
z tym jej jeżdżącym wieszakiem, z którego zwisa kroplówka. I ty,
ze swoimi najdziwniejszymi myślami. Masz wrażenie, że zmalała
- takie myśli znikąd w środku nocy. Lepiej zachować je dla siebie.
Posępność przy jej łóżku przybierała na sile. Czynione w do-
brej wierze uwagi nie przynosiły najmniejszego rezultatu. Po-
żartować sobie, co w normalnym czasie przychodziło nam z ła-
twością, przewietrzyć myśli, powygłupiać się, już nam się nie
udawało. Poza tym i tak nie rozbawiłoby to Lin. Zakrólował w niej
głęboki mrok, który nie dał się tak łatwo rozproszyć. Oczywiście,
czasami się uśmiechała - jak dorosła, która nie chce swojego oto-
czenia jeszcze bardziej obarczać całym nieszczęściem tkwiącym
w jej wnętrzu. Tak, tak, nie jest zle. Nie, oczywiście nie było dobrze,
przyznaj sama, było gorzej niż zle.
Dno Istnienia
Prezenty od klasy, CliniClovms" , świnka morska, którą można
pogłaskać - to były krótkie chwile, w których Lin potrafiła się śmiać.
Poza tym byliśmy na samym dnie Istnienia - tak to czuliśmy. Wlo-
kła się do szpitalnej szkoły (zbyt ospała, aby się czegoś uczyć), na
''' Organizacja stworzona w 1992 roku przez prof. Toma Voutego, holenderskiego le-
karza pediatrę i onkologa dziecięcego, na bazie amerykańskiej organizacji Clown
Care
Unit, powołanej do życia przez amerykańskiego lekarza Patcha Adamsa. Jest to gru-
pa skupiająca specjalnie przeszkolonych artystów (m.in. klaunów), którzy odwiedzają
z przedstawieniami oddziały dziecięce szpitali innych placówek Adams stwierdził
bowiem, że dbałość o radosną i przyjazną dzieciom atmosferę, również w warunkach
szpitalnych, odgrywa niesłychanie ważną rolę w procesie powrotu do zdrowia W Pol-
sce idea ta jest propagowana przez fundację pod nazwą Dr Clown. (payp. durn.).
176
zabawną kreskówkę Car Wash (zbyt ospała, by śledzić akcję) i dziel-
nie pozwoliła ustawić się przy windzie wraz z łóżkiem i innymi ma-
łymi pacjentami do ujęć szpitalnej telewizji. Było jej jednak ciężko.
Zwłaszcza wtedy, gdy zastrzyk drugiej narkozy spowodował, że wy-
miotowała przez cały dzień wszystkim, co zjadła po punkcji. Czasa-
mi jej o tym przypominamy. Pamiętasz ten raz, gdy wymiotowałaś?
Tak, przytakuje głową i mówi: ,,Skórki od pomidorów-.
W oczekiwaniu na wyniki posiewu z punkcji wpompowano do
jej organizmu raz jeszcze lekarstwo za pomocą kroplówki. Jej ręce
były obrzękłe, coraz trudniej było znalezć nienaruszone miejsce na
wkłucie. Termometr zyskał miano naszego _zawiasu', wszystko krę-
ciło się wokół termometru; choć jednocześnie umacniał on nasz
związek. Intensywność spowodowała, że nieszybko byśmy się
poddali, tak jakby pod naszą rodziną wylano fundament.
Nawet i w takiej sytuacji to najmłodsze i najsłabsze ogniwo ro-
dziny było) najmądrzejsze. Wtedy, w pamiętne ciepłe popołudnie
w Wuhan, w czasie naszego pierwszego spotkania, zrobiła na nas
niesamowite wrażenie. Siedziała na kolanach chińskiej opiekunki
i tylko patrzyła. Na nas, na innych, na wszystko dookoła. Na swo-
ją przyszłą matkę i siostrę, która turlała po podłodze w jej kierun-
ku dużą miękką kostkę. Długo trwało, zanim Lin odturlała tę kostkę.
Najpierw wszystko musiało zostać zgłębione, do granic możliwo-
ści. Inne dzieci płakały w pełnym hotelowym holu, Lin analizowa-
ła. Wodziła wzrokiem z prawa na lewo i z powrotem, i człowiek był
przekonany, że wyciąga wnioski, co jest niezwykle dla dziecka się-
demnastomiesięcznego. Obcych nie dopuszcza do siebie zbyt ła-
two - ani jako małe dziecko w Chinach, ani jako sześciolatka w ho-
lenderskim szpitalu, ani jako dziewięciolatka ponownie w Chinach.
O ile jej starsza siostra ma charakter impulsywny, o tyle ona jest roz-
tropna.
Na moment zaświtała nadzieja. Posiew wykazał coś interesują-
cego: pasożyta, którego nigdy do tej pory nie wykryto u człowieka.
177
Laboranci byli podnieceni - być może zostanie odkryty nowy ga-
tunek. Strojąc sobie żarty, poprosiliśmy ich, aby nazwali pasożyta
imieniem Lin i dowcipkowaliśmy sobie, że Lin pojawi się na okład-
ce The Lancet. Zachęcaliśmy specjalistów do przeszukania
wszystkich baz danych, włączywszy te dotyczące gatunków egzo-
tycznych. Czy poprzedniego lata nie byliśmy gdzieś w zoo, gdzie
Lin mogła pogłaskać kozę? Jednak robaczek nie dał się rozpoznać
i posiew wylądował na dnie szafy. Być może jeszcze coś się ustali,
ale znikała szansa, że to doprowadzi do rozwiązania.
Lin spędziła już, z przerwami, prawie miesiąc w szpitalu, a my
nie uczyniliśmy żadnego postępu. Przyszedł czas na bardziej dra-
styczne posunięcia, jak nas poinformowali lekarze. być może nie
pozostawało nic innego niż operacyjne usunięcie uszkodzonej
części wątroby w nadziei, że doprowadzi to do konkretnego bada-
nia. Specjalista wypowiedział słowo "usunąć- z wyrazną niechęcią,
ale w najgorszym wypadku i tak musiałoby do tego dojść. Nie mo-
gliśmy pozwolić, aby to niewidoczne diabelskie nasienie w brzu-
chu Lin zżarło wszystko. Skutki jego łakomstwa widzieliśmy na
zdjęciach wątroby: wstrętne czarne plamki, rany zadane przez pa-
sożyta..Z pomniejszoną wątrobą mogłaby normalnie żyć dalej" -
dodał snobistyczny wariant Ala Pacino. Z jego tonu można było
jednak wyczytać, że wolałby pozostawić wątrobę w całości. Nam
też wydawało się to lepszym pomysłem.
Co by się nie działo, Lin była wykończona. W żaden sposób nie
mogliśmy dopuścić do tego, aby dłużej leżała w szpitalu z perspek-
tywą kolejnej narkozy. Szczęśliwie pielęgniarki i lekarze podzielali
nasze zdanie i Lin mogła zostać wypisana do domu, na czternaście
dni. Nie mogliśmy pozwolić na dalszy okres bierności. Dostali-
śmy buteleczkę lekarstw drogą którejś tam z kolei próby: syrop na [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl aikidobyd.xlx.pl
wszystkich tabletek stało się za trudne, więc gdy zadzwonili z Aka-
demickiego Centrum Medycznego w sprawie ponownego przyję-
cia do szpitala, byliśmy zadowoleni, że można skończyć z tym ca-
łym łykaniem.
Zadowoleni? Po raz trzeci szpitalny rytm rządził naszym ży-
ciem, i to jeszcze dobitniej niż podczas dwóch poprzednich po-
bytów: mogliśmy co najwyżej zaoferować swoją obecność.
Zmężnieć i być dzielnymi, nasza córka też taka była, Zwłaszcza
wieczorem, gdy robiło się ciemno. Kiedy na sali i sąsiadującym
korytarzu zapadała cisza. Leżymy sobie, patrząc na gwiazdy. Tak
to nazywa, kiedy w ciszy patrzymy przez okno, blisko siebie na
swoich łóżkach. Ona, że swoją dolegliwością i my, że swoją bez-
silnością. Na szczęście nie ma gorączki. Wszystko staje się pięk-
ne, gdy tylko przez moment nie ma temperatury. Zdarzało się to
rzadziej niż można było sobie tego życzyć, ale to nas trzymało.
W tym czasie cała nasza rodzina dostawała skrzydeł lub padała
na kolana w zależności od wskazań termometru Lin. Jest ciepła,
my dobici (trzymać się, nie dać po sobie znać). Jest chłodna, szyb-
ko do siebie dzwonimy: 37,5, wczoraj o tej porze miała jeszcze
40,2! I znowu nadzieja. Hm, czyżby? Tylko wyobraz sobie! A po-
tem w nocy nagle czujesz rozpaloną do czerwoności rękę. Obu-
dziła się: Muszę siusiu. Do zawsze cuchnącej moczem łazienki
115
z tym jej jeżdżącym wieszakiem, z którego zwisa kroplówka. I ty,
ze swoimi najdziwniejszymi myślami. Masz wrażenie, że zmalała
- takie myśli znikąd w środku nocy. Lepiej zachować je dla siebie.
Posępność przy jej łóżku przybierała na sile. Czynione w do-
brej wierze uwagi nie przynosiły najmniejszego rezultatu. Po-
żartować sobie, co w normalnym czasie przychodziło nam z ła-
twością, przewietrzyć myśli, powygłupiać się, już nam się nie
udawało. Poza tym i tak nie rozbawiłoby to Lin. Zakrólował w niej
głęboki mrok, który nie dał się tak łatwo rozproszyć. Oczywiście,
czasami się uśmiechała - jak dorosła, która nie chce swojego oto-
czenia jeszcze bardziej obarczać całym nieszczęściem tkwiącym
w jej wnętrzu. Tak, tak, nie jest zle. Nie, oczywiście nie było dobrze,
przyznaj sama, było gorzej niż zle.
Dno Istnienia
Prezenty od klasy, CliniClovms" , świnka morska, którą można
pogłaskać - to były krótkie chwile, w których Lin potrafiła się śmiać.
Poza tym byliśmy na samym dnie Istnienia - tak to czuliśmy. Wlo-
kła się do szpitalnej szkoły (zbyt ospała, aby się czegoś uczyć), na
''' Organizacja stworzona w 1992 roku przez prof. Toma Voutego, holenderskiego le-
karza pediatrę i onkologa dziecięcego, na bazie amerykańskiej organizacji Clown
Care
Unit, powołanej do życia przez amerykańskiego lekarza Patcha Adamsa. Jest to gru-
pa skupiająca specjalnie przeszkolonych artystów (m.in. klaunów), którzy odwiedzają
z przedstawieniami oddziały dziecięce szpitali innych placówek Adams stwierdził
bowiem, że dbałość o radosną i przyjazną dzieciom atmosferę, również w warunkach
szpitalnych, odgrywa niesłychanie ważną rolę w procesie powrotu do zdrowia W Pol-
sce idea ta jest propagowana przez fundację pod nazwą Dr Clown. (payp. durn.).
176
zabawną kreskówkę Car Wash (zbyt ospała, by śledzić akcję) i dziel-
nie pozwoliła ustawić się przy windzie wraz z łóżkiem i innymi ma-
łymi pacjentami do ujęć szpitalnej telewizji. Było jej jednak ciężko.
Zwłaszcza wtedy, gdy zastrzyk drugiej narkozy spowodował, że wy-
miotowała przez cały dzień wszystkim, co zjadła po punkcji. Czasa-
mi jej o tym przypominamy. Pamiętasz ten raz, gdy wymiotowałaś?
Tak, przytakuje głową i mówi: ,,Skórki od pomidorów-.
W oczekiwaniu na wyniki posiewu z punkcji wpompowano do
jej organizmu raz jeszcze lekarstwo za pomocą kroplówki. Jej ręce
były obrzękłe, coraz trudniej było znalezć nienaruszone miejsce na
wkłucie. Termometr zyskał miano naszego _zawiasu', wszystko krę-
ciło się wokół termometru; choć jednocześnie umacniał on nasz
związek. Intensywność spowodowała, że nieszybko byśmy się
poddali, tak jakby pod naszą rodziną wylano fundament.
Nawet i w takiej sytuacji to najmłodsze i najsłabsze ogniwo ro-
dziny było) najmądrzejsze. Wtedy, w pamiętne ciepłe popołudnie
w Wuhan, w czasie naszego pierwszego spotkania, zrobiła na nas
niesamowite wrażenie. Siedziała na kolanach chińskiej opiekunki
i tylko patrzyła. Na nas, na innych, na wszystko dookoła. Na swo-
ją przyszłą matkę i siostrę, która turlała po podłodze w jej kierun-
ku dużą miękką kostkę. Długo trwało, zanim Lin odturlała tę kostkę.
Najpierw wszystko musiało zostać zgłębione, do granic możliwo-
ści. Inne dzieci płakały w pełnym hotelowym holu, Lin analizowa-
ła. Wodziła wzrokiem z prawa na lewo i z powrotem, i człowiek był
przekonany, że wyciąga wnioski, co jest niezwykle dla dziecka się-
demnastomiesięcznego. Obcych nie dopuszcza do siebie zbyt ła-
two - ani jako małe dziecko w Chinach, ani jako sześciolatka w ho-
lenderskim szpitalu, ani jako dziewięciolatka ponownie w Chinach.
O ile jej starsza siostra ma charakter impulsywny, o tyle ona jest roz-
tropna.
Na moment zaświtała nadzieja. Posiew wykazał coś interesują-
cego: pasożyta, którego nigdy do tej pory nie wykryto u człowieka.
177
Laboranci byli podnieceni - być może zostanie odkryty nowy ga-
tunek. Strojąc sobie żarty, poprosiliśmy ich, aby nazwali pasożyta
imieniem Lin i dowcipkowaliśmy sobie, że Lin pojawi się na okład-
ce The Lancet. Zachęcaliśmy specjalistów do przeszukania
wszystkich baz danych, włączywszy te dotyczące gatunków egzo-
tycznych. Czy poprzedniego lata nie byliśmy gdzieś w zoo, gdzie
Lin mogła pogłaskać kozę? Jednak robaczek nie dał się rozpoznać
i posiew wylądował na dnie szafy. Być może jeszcze coś się ustali,
ale znikała szansa, że to doprowadzi do rozwiązania.
Lin spędziła już, z przerwami, prawie miesiąc w szpitalu, a my
nie uczyniliśmy żadnego postępu. Przyszedł czas na bardziej dra-
styczne posunięcia, jak nas poinformowali lekarze. być może nie
pozostawało nic innego niż operacyjne usunięcie uszkodzonej
części wątroby w nadziei, że doprowadzi to do konkretnego bada-
nia. Specjalista wypowiedział słowo "usunąć- z wyrazną niechęcią,
ale w najgorszym wypadku i tak musiałoby do tego dojść. Nie mo-
gliśmy pozwolić, aby to niewidoczne diabelskie nasienie w brzu-
chu Lin zżarło wszystko. Skutki jego łakomstwa widzieliśmy na
zdjęciach wątroby: wstrętne czarne plamki, rany zadane przez pa-
sożyta..Z pomniejszoną wątrobą mogłaby normalnie żyć dalej" -
dodał snobistyczny wariant Ala Pacino. Z jego tonu można było
jednak wyczytać, że wolałby pozostawić wątrobę w całości. Nam
też wydawało się to lepszym pomysłem.
Co by się nie działo, Lin była wykończona. W żaden sposób nie
mogliśmy dopuścić do tego, aby dłużej leżała w szpitalu z perspek-
tywą kolejnej narkozy. Szczęśliwie pielęgniarki i lekarze podzielali
nasze zdanie i Lin mogła zostać wypisana do domu, na czternaście
dni. Nie mogliśmy pozwolić na dalszy okres bierności. Dostali-
śmy buteleczkę lekarstw drogą którejś tam z kolei próby: syrop na [ Pobierz całość w formacie PDF ]