[ Pobierz całość w formacie PDF ]
miejsca dostanie w jednej chwili kulą w łeb! A tym w zaroślach stoi Mimbrenjo z moją
niedzwiedziówką, której kule sięgają dalej niż, do tego miejsca!
Trzej czerwoni skamienieli, nie tylko na skutek mojego rozkazu, lecz ze strachu przed lufą
sztucera i patrzyli osłupiałymi oczami na moje odsłonięte oblicze.
Uff! wykrztusił ten, który ze mną rozmawiał. To jest Old Shatterhand!
Old Shatterhand, Old Shatterhand! powtórzyli jego obydwaj towarzysze.
Tak, Old Shatterhand, powiedziałem. Chcieliście mnie schwytać, a oto jesteście
sami w niewoli. Puszczę was jednak wolno i pozwolę wrócić do waszego wodza. Rzućcie
strzelby na ziemię!
Zwyczajem indiańskim trzymali strzelby w rękach, choć nie gotowe do strzału. Teraz nie
odważyli wprawdzie zrobić z nich użytku, ale rozkazu również nie posłuchali.
Prędko, bo strzelam! Nie czekam ani chwili! huknąłem na nich. Raz, dwa&
Wypuścili karabiny z rąk, zanim jeszcze wypowiedziałem trzy .
Zsiądzcie i ustąpcie na bok!
Usłuchali.
Teraz uciekajcie. Który z was się obejrzy dopóki będę mógł go widzieć dostanie kulą!
Popędzili natychmiast co sił w lędzwiach. Ucieszny był to widok, kiedy umykali z takim
zapałem. Dopóki mieli mnie w swoich rękach szydzili i wyśmiewali się ze mnie, teraz stulili
uszy jak zające, kiedy dają drapaka.
Nie czekałem, aż znikną, gdyż byłem przekonany, że nie odważą się odwrócić. Zsiadłem,
żeby podnieść ich strzelby i przytrzymać konie, które zaczęły się niepokoić, gdy ich panowie
pierzchli.
Mimbrenjo nadjeżdżał już w pełnym galopie, żeby mi pomóc.
Uff, uff! wołał do mnie z daleka. Old Shatterhand jest wielkim czarownikiem;
jemu udają się wszystkie, nawet najtrudniejsze przedsięwzięcia.
To nie było trudne.
Bez walki rozbroić trzech wrogów i zabrać im jeszcze konie? To nie ma być trudne?
Ktoby to przedtem pomyślał! Gdy powiedziałeś, że chcesz z nimi rozmawiać, bardzo się
bałem o ciebie!
Miałem sprzymierzeńca.
Tak jest; miałeś, gdyż stałem z twoją niedzwiedziówką w rękach gotów strzelać
natychmiast, gdyby okazali chęć do obrony. Twoja strzelba jest tak ciężka, że nie mogąc jej
utrzymać musiałem oprzeć w rozwidleniu gałęzi, aby mierzyć z niej pewnie.
Dzielnie postąpiłeś, chociaż bez potrzeby. Miałem na myśli innego sprzymierzeńca,
mianowicie raptowne zaskoczenie ich. Niespodzianka podwoiła ich obawę przed moimi
karabinami. Teraz jednak musimy odjechać; towarzysze ich mogą nadejść lada chwila.
Umocowaliśmy strzelby Yuma na łękach siodeł zdobytych koni; Mimbrenjo wziął jednego
za uzdę, ja dwa i niebawem ruszyliśmy z początku powoli, poprzez zarośla, a potem skoro
dostaliśmy się na wolne pole, pełnym, galopem. Z tą szybkością pędziliśmy tak długo, dopóki
groziło nam bezpośrednie niebezpieczeństwo. Skoro jednak krzaki wyglądały już tylko jak
cienki pasek, zatrzymaliśmy konie znowu; wszak chciałem wodzić za sobą Yuma należało
pokazywać im się od czasu do czasu, żeby ich energię wciąż na nowo podsycać.
W czasie tego postoju Mimbrenjo zwracał ku mnie nieśmiałe spojrzenie, w których
odczytywałem prośbę, domyśliłem się, że ciekaw był o czym rozmawiałem z Yuma.
Opowiedziałem mu wszystko. Jako chłopiec niedoświadczony nie mógł oczekiwać takiej
poufałości, więc tym bardziej był z niej dumny. Gdy skończyłem patrzył przez chwilę
zamyślony w ziemię, poczym rzekł:
Przy Old Shatterhandzie uczy się człowiek z godziny na godzinę. Poznawszy jakich
podstępów musi używać wojownik dowiaduje się potem wkrótce, w jaki sposób wydobyć od
kogoś wiadomość, której on nie chce lub nie powinien udzielić. Teraz wiemy już prawie
wszystko!
O, jeszcze daleko do tego! Głównej rzeczy nie udało mi się wykryć.
Czy Old Shatterhand zechce mi powiedzieć co ma na myśli?
Chętnie. Przede wszystkim wiemy, że mamy na piętach pięćdziesięciu prześladowców
pod przewodnictwem samego Vete Ya. Co można z tego wywnioskować?
Ze trzody i ranni wojownicy nie wyruszyli dalej, a zostali w owej dolinie, z której
uciekłeś.
Słusznie! Wiemy, że Melton, Wellerowie, hacjendero, a nawet i biali emigranci są
wolni.
Czy to nie wystarcza?
Nie.
Przecież zależało ci jedynie na tym, aby ich uratować! A teraz są oto wolni.
Są wolni, ale gdzie się znajdują? Mają być zaprowadzeni przez Yuma w góry. To mi się
wydaje podejrzane. Jakie góry sobie upatrzyli? Co mają tam robić emigranci? Przybyli tutaj
żeby pracować na hacjendzie del Arroyo. Po co więc prowadzi się ich do nieznanych okolic i
to w towarzystwie wrogich Indian?
Tego nie potrafię powiedzieć odparł Mimbrenjo.
Pociesz się, że ja także nie wiem; nie spocznę przecież dopóki nie wyjaśnię tej sprawy.
Dalej: hacjendero miał jechać z Meltonem do Ures. W jakim celu? W innych
okolicznościach nie uważałbym tej podróży za rzecz podejrzaną, lecz Melton sprowadził
Yuma, zniszczył hacjendę, a teraz jedzie do Ures z jej właścicielem, którego obrócił po prostu
w żebraka, podczas gdy robotnicy, straciwszy również całą chudobę wskutek napadu, zostali
wywiezieni przez Indian w góry. Hacjendero powinien być tam gdzie oni; dlaczego więc ich
rozdzielają?
Czy będziesz mógł się o tym czegoś dowiedzieć?
Tak jest. Skoro tylko uratujemy trzody, pojadę do Ures. A wreszcie, gdzie są Yuma,
którzy strzegli pojmanych białych? Jeśli ci są na wolności, to ich strażnicy mogą podążyć za
głównym oddziałem. Powinni już tutaj być; wszak jadą daleko prędzej niż my z trzodami.
Możemy spotkać ich jeszcze dzisiaj!
Dlatego musimy być ostrożni, abyśmy nie wpadli im w ręce. Ale patrz! Czy widzisz
naszych prześladowców?
Nadjeżdżają. Zatrzymują się przed krzakami. Czy sądzisz, że nas widzą?
Tak. Jeśli my ich widzimy, to oni musza nas również zauważyć. Ruszają galopem.
Możemy jechać dalej, skoro nas widzą, nie przyjdzie im na myśl zawrócić. Najwyżej mogliby
odesłać z powrotem tych trzech, którym zabraliśmy konie. W drogę więc!
Popędziliśmy dalej, przez równinę, potem dolinami i łańcuchami pagórków; wreszcie
znalezliśmy się znowu w okolicy płaskiej i nizinnej. Tutaj stał ów długi las, na skraju którego
obozowaliśmy przed kilkoma dniami; mogliśmy dojechać do niego jeszcze przed
zapadnięciem nocy. Naturalnie przebiegaliśmy teraz tę przestrzeń o wiele szybciej niż
poprzednio z trzodami, poruszającymi się jak ślimaki. Zlady naszej jazdy były jeszcze bardzo
wyrazne; wydrążyły po prostu koleiny, które nawet ślepy mógł namacać.
Czas upływał; słońce zniżało się na zachodniej stronie nieba coraz bardziej; byliśmy już
blisko lasu.
Słońce dotykało prawie horyzontu, gdy naraz mój towarzysz wyciągnął rękę i wskazując
wprost przed siebie, zawołał:
Patrz, tam nadjeżdżają byli strażnicy białych emigrantów, Yuma, z którymi nie
chcieliśmy się spotkać!
Miał słuszność przynajmniej pod tym względem, że jezdzcy się ukazali. Była ich spora
gromada. Liczby sprecyzować nie mogłem z powodu znacznej odległości. Okoliczności
przemawiały za tym, że mieliśmy przed sobą pozostałych w pobliżu hacjendy Yuma,
podążających obecnie za swoim głównym oddziałem. Zboczyliśmy pod kątem prostym na
prawo, żeby im zejść z drogi i ściągnęliśmy cugle.
Sądziliśmy, że jezdzcy nie spostrzegli nas jeszcze. Kiedy jednak obejrzałem się
kilkakrotnie spostrzegłem maleńki punkt, który odłączył się od oddziału i zwrócił w naszym
kierunku. Co prawda nie wziąłem w rachubę nisko stojącego słońca. Jego jaskrawe promienie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl aikidobyd.xlx.pl
miejsca dostanie w jednej chwili kulą w łeb! A tym w zaroślach stoi Mimbrenjo z moją
niedzwiedziówką, której kule sięgają dalej niż, do tego miejsca!
Trzej czerwoni skamienieli, nie tylko na skutek mojego rozkazu, lecz ze strachu przed lufą
sztucera i patrzyli osłupiałymi oczami na moje odsłonięte oblicze.
Uff! wykrztusił ten, który ze mną rozmawiał. To jest Old Shatterhand!
Old Shatterhand, Old Shatterhand! powtórzyli jego obydwaj towarzysze.
Tak, Old Shatterhand, powiedziałem. Chcieliście mnie schwytać, a oto jesteście
sami w niewoli. Puszczę was jednak wolno i pozwolę wrócić do waszego wodza. Rzućcie
strzelby na ziemię!
Zwyczajem indiańskim trzymali strzelby w rękach, choć nie gotowe do strzału. Teraz nie
odważyli wprawdzie zrobić z nich użytku, ale rozkazu również nie posłuchali.
Prędko, bo strzelam! Nie czekam ani chwili! huknąłem na nich. Raz, dwa&
Wypuścili karabiny z rąk, zanim jeszcze wypowiedziałem trzy .
Zsiądzcie i ustąpcie na bok!
Usłuchali.
Teraz uciekajcie. Który z was się obejrzy dopóki będę mógł go widzieć dostanie kulą!
Popędzili natychmiast co sił w lędzwiach. Ucieszny był to widok, kiedy umykali z takim
zapałem. Dopóki mieli mnie w swoich rękach szydzili i wyśmiewali się ze mnie, teraz stulili
uszy jak zające, kiedy dają drapaka.
Nie czekałem, aż znikną, gdyż byłem przekonany, że nie odważą się odwrócić. Zsiadłem,
żeby podnieść ich strzelby i przytrzymać konie, które zaczęły się niepokoić, gdy ich panowie
pierzchli.
Mimbrenjo nadjeżdżał już w pełnym galopie, żeby mi pomóc.
Uff, uff! wołał do mnie z daleka. Old Shatterhand jest wielkim czarownikiem;
jemu udają się wszystkie, nawet najtrudniejsze przedsięwzięcia.
To nie było trudne.
Bez walki rozbroić trzech wrogów i zabrać im jeszcze konie? To nie ma być trudne?
Ktoby to przedtem pomyślał! Gdy powiedziałeś, że chcesz z nimi rozmawiać, bardzo się
bałem o ciebie!
Miałem sprzymierzeńca.
Tak jest; miałeś, gdyż stałem z twoją niedzwiedziówką w rękach gotów strzelać
natychmiast, gdyby okazali chęć do obrony. Twoja strzelba jest tak ciężka, że nie mogąc jej
utrzymać musiałem oprzeć w rozwidleniu gałęzi, aby mierzyć z niej pewnie.
Dzielnie postąpiłeś, chociaż bez potrzeby. Miałem na myśli innego sprzymierzeńca,
mianowicie raptowne zaskoczenie ich. Niespodzianka podwoiła ich obawę przed moimi
karabinami. Teraz jednak musimy odjechać; towarzysze ich mogą nadejść lada chwila.
Umocowaliśmy strzelby Yuma na łękach siodeł zdobytych koni; Mimbrenjo wziął jednego
za uzdę, ja dwa i niebawem ruszyliśmy z początku powoli, poprzez zarośla, a potem skoro
dostaliśmy się na wolne pole, pełnym, galopem. Z tą szybkością pędziliśmy tak długo, dopóki
groziło nam bezpośrednie niebezpieczeństwo. Skoro jednak krzaki wyglądały już tylko jak
cienki pasek, zatrzymaliśmy konie znowu; wszak chciałem wodzić za sobą Yuma należało
pokazywać im się od czasu do czasu, żeby ich energię wciąż na nowo podsycać.
W czasie tego postoju Mimbrenjo zwracał ku mnie nieśmiałe spojrzenie, w których
odczytywałem prośbę, domyśliłem się, że ciekaw był o czym rozmawiałem z Yuma.
Opowiedziałem mu wszystko. Jako chłopiec niedoświadczony nie mógł oczekiwać takiej
poufałości, więc tym bardziej był z niej dumny. Gdy skończyłem patrzył przez chwilę
zamyślony w ziemię, poczym rzekł:
Przy Old Shatterhandzie uczy się człowiek z godziny na godzinę. Poznawszy jakich
podstępów musi używać wojownik dowiaduje się potem wkrótce, w jaki sposób wydobyć od
kogoś wiadomość, której on nie chce lub nie powinien udzielić. Teraz wiemy już prawie
wszystko!
O, jeszcze daleko do tego! Głównej rzeczy nie udało mi się wykryć.
Czy Old Shatterhand zechce mi powiedzieć co ma na myśli?
Chętnie. Przede wszystkim wiemy, że mamy na piętach pięćdziesięciu prześladowców
pod przewodnictwem samego Vete Ya. Co można z tego wywnioskować?
Ze trzody i ranni wojownicy nie wyruszyli dalej, a zostali w owej dolinie, z której
uciekłeś.
Słusznie! Wiemy, że Melton, Wellerowie, hacjendero, a nawet i biali emigranci są
wolni.
Czy to nie wystarcza?
Nie.
Przecież zależało ci jedynie na tym, aby ich uratować! A teraz są oto wolni.
Są wolni, ale gdzie się znajdują? Mają być zaprowadzeni przez Yuma w góry. To mi się
wydaje podejrzane. Jakie góry sobie upatrzyli? Co mają tam robić emigranci? Przybyli tutaj
żeby pracować na hacjendzie del Arroyo. Po co więc prowadzi się ich do nieznanych okolic i
to w towarzystwie wrogich Indian?
Tego nie potrafię powiedzieć odparł Mimbrenjo.
Pociesz się, że ja także nie wiem; nie spocznę przecież dopóki nie wyjaśnię tej sprawy.
Dalej: hacjendero miał jechać z Meltonem do Ures. W jakim celu? W innych
okolicznościach nie uważałbym tej podróży za rzecz podejrzaną, lecz Melton sprowadził
Yuma, zniszczył hacjendę, a teraz jedzie do Ures z jej właścicielem, którego obrócił po prostu
w żebraka, podczas gdy robotnicy, straciwszy również całą chudobę wskutek napadu, zostali
wywiezieni przez Indian w góry. Hacjendero powinien być tam gdzie oni; dlaczego więc ich
rozdzielają?
Czy będziesz mógł się o tym czegoś dowiedzieć?
Tak jest. Skoro tylko uratujemy trzody, pojadę do Ures. A wreszcie, gdzie są Yuma,
którzy strzegli pojmanych białych? Jeśli ci są na wolności, to ich strażnicy mogą podążyć za
głównym oddziałem. Powinni już tutaj być; wszak jadą daleko prędzej niż my z trzodami.
Możemy spotkać ich jeszcze dzisiaj!
Dlatego musimy być ostrożni, abyśmy nie wpadli im w ręce. Ale patrz! Czy widzisz
naszych prześladowców?
Nadjeżdżają. Zatrzymują się przed krzakami. Czy sądzisz, że nas widzą?
Tak. Jeśli my ich widzimy, to oni musza nas również zauważyć. Ruszają galopem.
Możemy jechać dalej, skoro nas widzą, nie przyjdzie im na myśl zawrócić. Najwyżej mogliby
odesłać z powrotem tych trzech, którym zabraliśmy konie. W drogę więc!
Popędziliśmy dalej, przez równinę, potem dolinami i łańcuchami pagórków; wreszcie
znalezliśmy się znowu w okolicy płaskiej i nizinnej. Tutaj stał ów długi las, na skraju którego
obozowaliśmy przed kilkoma dniami; mogliśmy dojechać do niego jeszcze przed
zapadnięciem nocy. Naturalnie przebiegaliśmy teraz tę przestrzeń o wiele szybciej niż
poprzednio z trzodami, poruszającymi się jak ślimaki. Zlady naszej jazdy były jeszcze bardzo
wyrazne; wydrążyły po prostu koleiny, które nawet ślepy mógł namacać.
Czas upływał; słońce zniżało się na zachodniej stronie nieba coraz bardziej; byliśmy już
blisko lasu.
Słońce dotykało prawie horyzontu, gdy naraz mój towarzysz wyciągnął rękę i wskazując
wprost przed siebie, zawołał:
Patrz, tam nadjeżdżają byli strażnicy białych emigrantów, Yuma, z którymi nie
chcieliśmy się spotkać!
Miał słuszność przynajmniej pod tym względem, że jezdzcy się ukazali. Była ich spora
gromada. Liczby sprecyzować nie mogłem z powodu znacznej odległości. Okoliczności
przemawiały za tym, że mieliśmy przed sobą pozostałych w pobliżu hacjendy Yuma,
podążających obecnie za swoim głównym oddziałem. Zboczyliśmy pod kątem prostym na
prawo, żeby im zejść z drogi i ściągnęliśmy cugle.
Sądziliśmy, że jezdzcy nie spostrzegli nas jeszcze. Kiedy jednak obejrzałem się
kilkakrotnie spostrzegłem maleńki punkt, który odłączył się od oddziału i zwrócił w naszym
kierunku. Co prawda nie wziąłem w rachubę nisko stojącego słońca. Jego jaskrawe promienie [ Pobierz całość w formacie PDF ]