download > pdf > do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Dotarli do zwrotnicy, ale Bond pchał nadal, aż znalezli się dwadzieścia jardów za nią
- Co za diabeł? - zapytała sapiąc Tiffany.
- Chodz - powiedział Bond i potykając się pobiegł do miejsca, gdzie obok szyn
sterczała zardzewiała dzwignia. - To  Pocisk skierujemy na bocznicę.
- Och, chłopie! - rzekła Tiffany z uznaniem. Potem oboje wzięli się za dzwignię, a
obtłuczone mięśnie Bonda były bliskie zerwania, gdy napierał ze wszystkich sił.
Wolno, wolniutko przerdzewiały metal drgnął na podłożu, gdzie nieruchomo
spoczywał od pięćdziesięciu lat; milimetr za milimetrem między szynami zarysowało się
pęknięcie, a potem coraz szersza szczelina.
Wreszcie dopięli swego; Bond klęczał na ziemi z pochyloną głową, próbując
opanować zalewającą go falę zawrotów głowy.
Lecz już ogarniał ich potężny blask; Tiffany poszarpywała Bonda, który zdołał
powstać na nogi i ruszył ku drezynie. W powietrzu niósł się grzmot i przy żałobnym wtórze
dzwonu ostrzegawczego ogromna płomienna bestia z żelaza rycząc mknęła wprost na nich.
- Leż i nie ruszaj się! - wrzasnął Bond przekrzykując hałas i wpychając dziewczynę za
wątłą osłonę drezyny. Potem pokusztykał do samych torów, wyciągnął broń, stanął bokiem
unosząc pistolet jak w pojedynku i mrużąc oko wbił wzrok w rozjarzony coraz bliższy punkt
pod wulkanem wirującego ognia i dymu.
Boże, co za potwór! Czy wyrobi się na zakręcie? Czy nie stoczy się po prostu na nich,
gniotąc oboje na miazgę?
Nadjeżdżał.
Fuut. Coś smagnęło ziemię tuż obok niego, a w kabinie mignął ognik.
Bannnggg. Następny błysk. Pocisk odbił się od szyny i przepadł w mroku.
Bond powstrzymywał się z otwarciem ognia. Ma tylko cztery kule i użyje ich wtedy,
kiedy będzie pewien, że zrobią swoje.
A potem, w odległości ledwie dwudziestu jardów, lokomotywa zagrzmiała na zakręcie
i wpadła na bocznicę z szarpnięciem, które posłało w kierunku Bonda strząśnięte ze szczytu
tendra polana. Przerazliwie zgrzytnęły o szyny sześciostopowe koła napędowe, mignął ogień,
dym i pracująca maszyneria, a potem kabina z czarno-srebrną sylwetką Spanga, który,
rozkrzyżowany, jedną dłoń wpierał w ścianę, drugą zaś dzierżył długą stalową dzwignię
zaworów.
Pistolet Bonda wykrzyczał swoje cztery słowa. Białą plamę twarzy szarpnęło w górę,
a potem wielka czarno-złota lokomotywa pognała ku mrocznej ścianie Gór Spectre, kosząc
reflektorem ciemność i wydzwaniając swą żałosną pieśń.
Powolnym ruchem Bond wetknął Berettę do kieszeni i stał, patrząc śladem trumny
pana Spanga. Smuga dymu napłynęła nad jego głowę i na moment przyćmiła księżyc.
Tiffany podbiegła do Bonda i stali ramię przy ramieniu patrząc na ognisty pióropusz
tryskający z wysokiego komina, a także słuchając, jak góry odrzucają echem ryk atakującej
lokomotywy. Dziewczyna ścisnęła ramię Bonda, gdy maszyna raptownie skręciła i znikła za
językiem skalnym. Góry dudniły w oddali, a na poszarpanych urwiskach zamigotała poświa-
ta, gdy  Pocisk jął pogrążać się w ich wykutych trzewiach.
I nagle strzelił olbrzymi język ognia, rozległ się potworny metaliczny trzask, jak
gdyby krążownik wpadł na rafę. A potem jeszcze zduszone dudnienie, które zdawało się
dochodzić spod ich stóp i wreszcie głęboki odległy grzmot gdzieś w głębi ziemi, któremu
zawtórowały echa całą gamą rozmaitych odgłosów.
Potem cisza krzycząca w uszach.
Bond westchnął głęboko, jak człowiek, który budzi się ze snu. Taki więc był koniec
jednego ze Spangów, jednego z brutalnych, groteskowych, rozdętych infantylnych typów,
które tworzyły Spangled Mob. Był to gangster sceniczny otoczony dekoracjami, co jednak nie
zmieniało faktu, że zamierzał Bonda wykończyć.
- Zabierajmy się stąd - powiedziała Tiffany Case przynaglająco. - Mam już tego dość.
Bond poczuł, że w miarę jak opada napięcie, do jego ciała wpełza na powrót słabość.
- Tak - powiedział krótko. - Musimy dotrzeć do szosy. To będzie ciężka droga Chodz.
Pokonanie dwóch mil zajęło im półtorej godziny. Bond był jak w delirium, gdy osunął
się na gruntowe pobocze betonowej szosy. Doholowała go tam dziewczyna. Gdyby nie ona,
nie zdołałby w żadnym razie utrzymać prostego kursu. Potykałby się wśród kaktusów, skał i
miki aż do kompletnej utraty sił, a rozpalone słońce dokończyłoby dzieła.
Siedziała teraz tuląc jego głowę, przemawiając doń czule i ocierając mu twarz rąbkiem
swej bluzki. Od czasu do czasu omiatała spojrzeniem biegnącą jak strzelił szosę, której dwa
przeciwległe krańce chwiały się w rozedrganym już od gorąca powietrzu wczesnego poranka.
Po godzinie porwała się na nogi, wetknęła koszulę w spodnie i wybiegła na środek
drogi. Od strony roztańczonej mgły, co kryła odległą dolinę Las Vegas, nadjeżdżał niski
czarny wóz, zatrzymał się tuż przed nią i z okna wyjrzała orla twarz pod zmierzwioną
czupryną koloru słomy. Oszacowały ją krótko przenikliwe szare oczy. Zerknęły w stronę
rozciągniętej na poboczu bezwładnej męskiej postaci i wróciły do dziewczyny.
Potem, z przyjaznym teksaskim akcentem, kierowca powiedział: - Felix Leiter, proszę
pani. Do usług. Cóż mógłbym dla pani uczynić w ten piękny poranek?
20. KTO SI CZUBI
... - Kiedy dojechałem do miasta, dzwonię do mojego przyjaciela, Erniego Cureo,
James go zna. %7łona w histerii, a Ernie w szpitalu. Zasuwam do niego, opowiada co i jak, a ja
dochodzę do wniosku, że Jamesowi przydałyby się posiłki. Wskakuję więc na moją karą
klacz, galopuję przez mroki nocy, a kiedy jestem w pobliżu Spectreville, widzę na niebie
łunę. Oho, myślę sobie, mr Spang urządza barbecue. Brama otwarta, więc postanawiam,
wprosić się na wyżerkę. Cóż, chcecie, to wierzcie, chcecie, nie wierzcie, nikogo tam nie ma
oprócz facia, który mimo rozwalonej nogi tudzież licznych obrażeń, próbuje doczołgać się do
szosy. I mocno mi wygląda na młodego bandziora z Detroit o nazwisku Frasso, który - jak mi
Ernie mówił - był jednym z klientów, co wzięli Jamesa. Gość nie potrafi temu zaprzeczyć, a
ja zaczynam mieć lepszy czy gorszy obraz wydarzeń, i dochodzę do wniosku, że mój
następny przystanek to Rhyolite. Mówię więc szczylowi, że zaraz będzie miał mnóstwo
towarzystwa ze Straży Pożarnej, zostawiam go pod bramą i już zaraz na środku szosy widzę
dziewczynę, która wygląda tak, jakby wystrzelono ją z armaty. I to wszystko. Teraz wy.
To nie jest cząstka snu i naprawdę leżę na tylnym siedzeniu wozu Leitera, i to są
kolana Tiffany pod moją głową, i to jest Felix, i mkniemy ku bezpieczeństwu, do lekarza,
kąpieli, jedzenia, picia i nieskończenie długiego snu.
Bond poruszył się. Dłoń dziewczyny dotknęła jego włosów, potwierdzając, że to jawa,
a nie sen. Na powrót więc znieruchomiał, rozkoszując się w milczeniu każdą chwilką tej
rzeczywistości, chciwie łowiąc uchem ich głosy i cichy szmer opon.
Wysłuchawszy opowieści Tiffany, Felix Leiter gwizdnął z podziwem.
- Chryste Panie - mruknął. - Wygląda na to, żeście im spuścili tęgie manto. Licho wie,
co z tego może wyniknąć. W tym gniezdzie przemieszkuje więcej takich szerszeni, a nie mają
w obyczaju siedzieć bezczynnie na tyłkach i bzyczeć. Aapy ich już na pewno świerzbią do
roboty.
- Fakt - przytaknęła - Spang należał do syndykatu w Vegas, a ci faceci nie pozwolą,
żeby im bezkarnie deptać po odciskach. No i jest jeszcze Shady Tree i te dwa pistolety, Wint i
Kidd. Myślę, że im prędzej wyfruniemy z tego stanu, tym dla nas lepiej. Tylko co potem?
- Jak na razie idzie nam zupełnie niezle - pocieszył ją Leiter. - Za dziesięć minut [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aikidobyd.xlx.pl
  •