[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Oblężeni uprzedzili nas w tym. Ze wsi wyszła grupka ludzi, niosąc zatknięty na długim patyku
kawałek białego płótna. W połowie drogi zatrzymali się, nie wiedząc, czy jesteśmy skłonni do
układów, czy też będziemy strzelać. Na nasz znak człowiek z płótnem na tyczce przybiegł
spiesznie do nas, okazując pewność siebie i nieustraszoną odwagę.
201
Larsen na jego widok szepnął do mnie po angielsku: -Niech się pan nie wysila na zbytnią
grzeczność wobec tego draba, bo to nicpoń skończony. On właśnie domagał się natarczywie, aby
nas wymor-dowano.
Czerwonoskóry zobaczył Larsena i stropił się, bo nie spodziewał się znalezć tu kogoś, kto do
niedawna był jeńcem Mbocovisów, ale po chwili doszedł do siebie. Widocznie nie wierzył w
możliwość ucieczki wszystkich jeńców; zresztą nie spostrzegł ich pomiędzy nami i sądził
niezawodnie, że umknął tylko Larsen.
- Coście za jedni? - zapytał butnie Desierta. - Jakim prawem śmiecie napadać spokojnych ludzi?
My przecież żyjemy w zgodzie z innymi szczepami!
- Kłamiesz - odrzekł starzec. - Jesteście śmiertelnymi wrogami Desierta.
- Nie znam go nawet i wiem tylko, że mieszka daleko stąd, u Tobasów, naszych przyjaciół.
- Przeciw którym poszli wasi wojownicy w zamiarach rabunku.
Aadna przyjazń!... Nieprawdaż? A ponadto napadacie na białych, zabierając ich w niewolę!
- To oni na nas napadają, nie my na nich. Zresztą wypuścimy ich za okupem.
- No, no! Niech ci się nie zdaje, że wierzymy w twoje kłamstwa.
Wiemy dobrze, iż napadliście na białych, obrabowaliście ich i wzięliś-cie do niewoli.
- To zrobił sendador, nie my; jego się pytajcie.
- Aha! A gdzie są wasi wojownicy?
- Na polowaniu.
- Kiedy wrócą?
- Już dzisiaj i miejcie się na baczności, bo gdy nadejdą, a zastaną was tutaj, zle będzie z wami.
- Tak mówisz? No, to muszę ci powiedzieć, że ziomkowie twoi nie poszli na polowanie i nie wrócą
tu dzisiaj, a może nawet nigdy nie wrócą... Pobiłem ich i zabrałem do niewoli; w tej chwili
siedzą u mnie w podziemiach.
Na te słowa parlamentariusz stropił się jeszcze bardziej i zapytał:
- A któż pan jesteś?
- Jestem Desierto.
- Ach! - krzyknął Mbocovis mimo woli.
202
- Tak i nie macie innego wyjścia, jak tylko poddać się, gdyż inaczej wystrzelamy was wszystkich, a
wieś obrócimy w perzynę. Aotr poczerniał z trwogi i długo nie mógł wykrztusić słowa.
Wreszcie rzekł:
- Nie wierzę, żeby to była prawda. Pan nie jest Desiertem, gdyż ten wziąłby na wyprawę więcej
ludzi.
- Po co? Dowiedziałem się od Yerny i Venenosa, ilu was jest tutaj i wziąłem na wyprawę tylu
ludzi, ilu potrzeba, aby was wygnieść do jednego.
- Jak to? Yerno i Venenoso są u was?
- Tak, są u nas i leżą w lochach, powiązani jak barany. Wobec tego nie licz na ich pomoc, bo się jej
nie doczekasz. Indianin, jeszcze bardziej przygnębiony tą wiadomością przez chwilę milczał, po
czym odezwał się ponuro:
- Gdyby nawet było prawdą to, co pan mówi, nie poddamy się.
- Ha! Skoro tak, to każę natychmiast przypuścić atak do wsi.
- Niech pan tylko spróbuje dać choćby jeden strzał, a...
- To co będzie?
- Dam znaćstrażnikom, aby zabili wszystkich jeńców.
- Słyszy pan? - rzekłem do Desierta po angielsku. - Z jaką pewnością siebie grozi nam drab, sądząc,
że ma jeszcze jeńców w swej mocy. Co by to było, gdybym ich nie wyzwolił zawczasu.
- Istotnie - mruknął stary. - Ale może byśmy wyprowadzili z błędu tego zuchwalca? Jak pan
uważa?
- Dobrze - odrzekłem i zwróciłem się do parlamentariusza: f ,. : - A więc powiadasz, że macie
jeszcze białych jeńców na wyspie? Chodzże ze mną kawałek, a coś ci pokażę.
Parlamentariusz rad nierad poszedł za mną ku lasowi, gdzie mu pokazałem trzech związanych
strażników wyspy i rzekłem:
- W jakiż sposób wystrzelacie jeńców, skoro wszyscy są w naszych j rękach? I nie tylko oni, ale
nawet ich strażnicy. Nie odrzekł na to ani słowa. Dopiero gdy wróciliśmy na miejsce i Desierto
zagroził, że w razie niepoddania się, spali wieś i wystrzela ich mieszkańców, czerwonoskóry
mruknął:
- Tak nieludzko nie postąpicie! To się nie godzi!
- O! Proszę! Spotka was tylko zasłużona kara za dotychczasowe zbrodnie i rabunki... nic więcej.
Idz więc do wsi i powiedz swoim, żeby
203 się poddali, a może darujemy im życie! Czekam pół godziny na odpowiedz.
Przygnębiony parlamentariusz odszedł do wsi, gdżie zaraz ob-skoczyli go wszyscy mieszkańcy i
zbici w gromadkę długo naradzali się, co czynić. Wreszcie czerwonoskóry parlamentariusz przybył
raz jeszcze do naszych stanowisk, by zapytać o warunki kapitulacji.
- Warunki są proste - odparł Desierto. - Wszyscy wasi wojow-nicy przybędą tutaj pojedynczo.
Powiążemy ich, a równocześnie kobiety przyniosą tu broń i złożą ją przed nami. Im chętniej
spełnicie nasze żądania, tym więcej możecie spodziewać się od nas względów. Parlamentariusz
odszedł z tym do wsi i niebawem ruszyli ku nam w pojedynkę Mbocovisowie, poddając się bez
oporu. Następnie kobiety przyniosły broń, którą rozdzieliliśmy między Tobasów, a wraz z nimi
przyszli pasterze, których oddałem pod straż. Tym sposobem staliśmy się panami wsi, nie
tracąc ani jednego człowieka.
Dla upewnienia się, czy Indianki nie urządziły ńa nas zasadzki we wsi (bo i z tym liczyć się
należało), wysłałem kilku śmielszych Tobasów pomiędzy chaty Mbocovisów. Kobiety jednak ani
myślały o zdradzie i zbiwszy się w gromadkę wraz z dziećmi, z trwogą oczekiwały, jak postąpimy
z ich mężami.
Trżeba tu powiedzieć, że ani jeden z podwładnych Desierta nie pozwolił sobie na żaden wybryk lub
rabunek. Teraz właśnie okazało się najlepiej, jaką stary Desierto wyrobił wśród nich karność.
Zrozumiałe, że dla ukarania Mbocovisów, a z drugiej strony dla wynagrodzenia zwycięzców za
trudy wojenne, należało zabrać łupy. Ale powstała kwestia, co zabrać. Ogólnie żądano, aby
zagrabić wszelkie ruchomości, znajdujące się w chatach - ale udało mi się odwieść zwycięzców od
tego zamiaru i żądania ich ograniczyły się tylko do trzód i do zawartości Casa nuestro sennor .
Innych rzeczy się zrzekli dobrowolnie.
I nie żałowali pózniej tego. Dom sendadora był wypełniony aż do powały rozmaitymi towarami i
przedmiotami pochodzącymi z rabun-ku. Znalazła się też broń towarzyszy. Wypróżniliśmy więc
cały budynek i przekopaliśmy wokół ziemię, dla zbadania, czy sendador nie ukrył w niej
kosztowności lub innych rzeczy, które by świadczyły przeciw niemu. Spodziewałem się, że w
ziemi znajdują się rysunki, dotyczące skarbów, ukrytych nad Słonym Jeziorem. Nic jednak nie 204
znalezliśmy, gdyż przebiegły sendador widocznie nie ufał zbytnio Mbocovisom i miał
prawdopodobnie bezpieczniejszą skrytkę gdzieś indziej.
Po rozdzieleniu łupów między Tobasów wymogłem na Desiercie przyrzeczenie, że będzie się [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl aikidobyd.xlx.pl
Oblężeni uprzedzili nas w tym. Ze wsi wyszła grupka ludzi, niosąc zatknięty na długim patyku
kawałek białego płótna. W połowie drogi zatrzymali się, nie wiedząc, czy jesteśmy skłonni do
układów, czy też będziemy strzelać. Na nasz znak człowiek z płótnem na tyczce przybiegł
spiesznie do nas, okazując pewność siebie i nieustraszoną odwagę.
201
Larsen na jego widok szepnął do mnie po angielsku: -Niech się pan nie wysila na zbytnią
grzeczność wobec tego draba, bo to nicpoń skończony. On właśnie domagał się natarczywie, aby
nas wymor-dowano.
Czerwonoskóry zobaczył Larsena i stropił się, bo nie spodziewał się znalezć tu kogoś, kto do
niedawna był jeńcem Mbocovisów, ale po chwili doszedł do siebie. Widocznie nie wierzył w
możliwość ucieczki wszystkich jeńców; zresztą nie spostrzegł ich pomiędzy nami i sądził
niezawodnie, że umknął tylko Larsen.
- Coście za jedni? - zapytał butnie Desierta. - Jakim prawem śmiecie napadać spokojnych ludzi?
My przecież żyjemy w zgodzie z innymi szczepami!
- Kłamiesz - odrzekł starzec. - Jesteście śmiertelnymi wrogami Desierta.
- Nie znam go nawet i wiem tylko, że mieszka daleko stąd, u Tobasów, naszych przyjaciół.
- Przeciw którym poszli wasi wojownicy w zamiarach rabunku.
Aadna przyjazń!... Nieprawdaż? A ponadto napadacie na białych, zabierając ich w niewolę!
- To oni na nas napadają, nie my na nich. Zresztą wypuścimy ich za okupem.
- No, no! Niech ci się nie zdaje, że wierzymy w twoje kłamstwa.
Wiemy dobrze, iż napadliście na białych, obrabowaliście ich i wzięliś-cie do niewoli.
- To zrobił sendador, nie my; jego się pytajcie.
- Aha! A gdzie są wasi wojownicy?
- Na polowaniu.
- Kiedy wrócą?
- Już dzisiaj i miejcie się na baczności, bo gdy nadejdą, a zastaną was tutaj, zle będzie z wami.
- Tak mówisz? No, to muszę ci powiedzieć, że ziomkowie twoi nie poszli na polowanie i nie wrócą
tu dzisiaj, a może nawet nigdy nie wrócą... Pobiłem ich i zabrałem do niewoli; w tej chwili
siedzą u mnie w podziemiach.
Na te słowa parlamentariusz stropił się jeszcze bardziej i zapytał:
- A któż pan jesteś?
- Jestem Desierto.
- Ach! - krzyknął Mbocovis mimo woli.
202
- Tak i nie macie innego wyjścia, jak tylko poddać się, gdyż inaczej wystrzelamy was wszystkich, a
wieś obrócimy w perzynę. Aotr poczerniał z trwogi i długo nie mógł wykrztusić słowa.
Wreszcie rzekł:
- Nie wierzę, żeby to była prawda. Pan nie jest Desiertem, gdyż ten wziąłby na wyprawę więcej
ludzi.
- Po co? Dowiedziałem się od Yerny i Venenosa, ilu was jest tutaj i wziąłem na wyprawę tylu
ludzi, ilu potrzeba, aby was wygnieść do jednego.
- Jak to? Yerno i Venenoso są u was?
- Tak, są u nas i leżą w lochach, powiązani jak barany. Wobec tego nie licz na ich pomoc, bo się jej
nie doczekasz. Indianin, jeszcze bardziej przygnębiony tą wiadomością przez chwilę milczał, po
czym odezwał się ponuro:
- Gdyby nawet było prawdą to, co pan mówi, nie poddamy się.
- Ha! Skoro tak, to każę natychmiast przypuścić atak do wsi.
- Niech pan tylko spróbuje dać choćby jeden strzał, a...
- To co będzie?
- Dam znaćstrażnikom, aby zabili wszystkich jeńców.
- Słyszy pan? - rzekłem do Desierta po angielsku. - Z jaką pewnością siebie grozi nam drab, sądząc,
że ma jeszcze jeńców w swej mocy. Co by to było, gdybym ich nie wyzwolił zawczasu.
- Istotnie - mruknął stary. - Ale może byśmy wyprowadzili z błędu tego zuchwalca? Jak pan
uważa?
- Dobrze - odrzekłem i zwróciłem się do parlamentariusza: f ,. : - A więc powiadasz, że macie
jeszcze białych jeńców na wyspie? Chodzże ze mną kawałek, a coś ci pokażę.
Parlamentariusz rad nierad poszedł za mną ku lasowi, gdzie mu pokazałem trzech związanych
strażników wyspy i rzekłem:
- W jakiż sposób wystrzelacie jeńców, skoro wszyscy są w naszych j rękach? I nie tylko oni, ale
nawet ich strażnicy. Nie odrzekł na to ani słowa. Dopiero gdy wróciliśmy na miejsce i Desierto
zagroził, że w razie niepoddania się, spali wieś i wystrzela ich mieszkańców, czerwonoskóry
mruknął:
- Tak nieludzko nie postąpicie! To się nie godzi!
- O! Proszę! Spotka was tylko zasłużona kara za dotychczasowe zbrodnie i rabunki... nic więcej.
Idz więc do wsi i powiedz swoim, żeby
203 się poddali, a może darujemy im życie! Czekam pół godziny na odpowiedz.
Przygnębiony parlamentariusz odszedł do wsi, gdżie zaraz ob-skoczyli go wszyscy mieszkańcy i
zbici w gromadkę długo naradzali się, co czynić. Wreszcie czerwonoskóry parlamentariusz przybył
raz jeszcze do naszych stanowisk, by zapytać o warunki kapitulacji.
- Warunki są proste - odparł Desierto. - Wszyscy wasi wojow-nicy przybędą tutaj pojedynczo.
Powiążemy ich, a równocześnie kobiety przyniosą tu broń i złożą ją przed nami. Im chętniej
spełnicie nasze żądania, tym więcej możecie spodziewać się od nas względów. Parlamentariusz
odszedł z tym do wsi i niebawem ruszyli ku nam w pojedynkę Mbocovisowie, poddając się bez
oporu. Następnie kobiety przyniosły broń, którą rozdzieliliśmy między Tobasów, a wraz z nimi
przyszli pasterze, których oddałem pod straż. Tym sposobem staliśmy się panami wsi, nie
tracąc ani jednego człowieka.
Dla upewnienia się, czy Indianki nie urządziły ńa nas zasadzki we wsi (bo i z tym liczyć się
należało), wysłałem kilku śmielszych Tobasów pomiędzy chaty Mbocovisów. Kobiety jednak ani
myślały o zdradzie i zbiwszy się w gromadkę wraz z dziećmi, z trwogą oczekiwały, jak postąpimy
z ich mężami.
Trżeba tu powiedzieć, że ani jeden z podwładnych Desierta nie pozwolił sobie na żaden wybryk lub
rabunek. Teraz właśnie okazało się najlepiej, jaką stary Desierto wyrobił wśród nich karność.
Zrozumiałe, że dla ukarania Mbocovisów, a z drugiej strony dla wynagrodzenia zwycięzców za
trudy wojenne, należało zabrać łupy. Ale powstała kwestia, co zabrać. Ogólnie żądano, aby
zagrabić wszelkie ruchomości, znajdujące się w chatach - ale udało mi się odwieść zwycięzców od
tego zamiaru i żądania ich ograniczyły się tylko do trzód i do zawartości Casa nuestro sennor .
Innych rzeczy się zrzekli dobrowolnie.
I nie żałowali pózniej tego. Dom sendadora był wypełniony aż do powały rozmaitymi towarami i
przedmiotami pochodzącymi z rabun-ku. Znalazła się też broń towarzyszy. Wypróżniliśmy więc
cały budynek i przekopaliśmy wokół ziemię, dla zbadania, czy sendador nie ukrył w niej
kosztowności lub innych rzeczy, które by świadczyły przeciw niemu. Spodziewałem się, że w
ziemi znajdują się rysunki, dotyczące skarbów, ukrytych nad Słonym Jeziorem. Nic jednak nie 204
znalezliśmy, gdyż przebiegły sendador widocznie nie ufał zbytnio Mbocovisom i miał
prawdopodobnie bezpieczniejszą skrytkę gdzieś indziej.
Po rozdzieleniu łupów między Tobasów wymogłem na Desiercie przyrzeczenie, że będzie się [ Pobierz całość w formacie PDF ]