[ Pobierz całość w formacie PDF ]
H. (Phillips Andover, Yale) bynajmniej nie był tchórzem. Aamiąc zasady, których się
sztywno trzymał, w tajemnicy zakupił broń od brytyjskiego handlarza, Dunhill, Moore &
Bro. of London, w śmierdzącym porcie o przyjemnej nazwie Fragrant Island[1].
Zmobilizował całą chrześcijańską trzódkę, a krwawe potyczki z szermierzami w kapturach
zamieniły krainę rozciągającą się na południowy wschód od Pekinu w nową Ziemię Zwiętą
z okresu wypraw krzyżowych. Seria interwencji na szczeblu dyplomatycznym
Amerykanie domagali się od dworu mandżurskiego stłumienia zamieszek, co było
postrzegane jako wyjątkowo obrazliwy i prowokacyjny gest tylko pogorszyła sprawę,
podsycając nienawiść. Bezgraniczne poświęcenie, z jakim H. pomścił cześć córki, uczyniło
z niego bohatera, a z Kościoła Kongregacyjnego północnych Chin w Hua Cun swoistą
twierdzę cudzoziemskich fanatyków, oszalałych na punkcie zbawienia mandżurskich dusz.
Zapasy od jednego handlarza bronią nie wystarczyły. Na czas wojny wszelkie kościoły
i kaplice poczuły braterską więz. Arsenał włoskiej amunicji, niemieckie karabiny,
amerykańskie granaty i rosyjskie szable rzucono na stos przed prostym jak struna H.
Po przeciwnej stronie Wang Dan, bestialski nieprzyjaciel H., do tej pory w oczach
rodaków antykonfucjański ateista, teraz stał się ikoną patriotyzmu. Coraz więcej
zakapturzonych szermierzy przysięgało jego legionom, coraz więcej parafian wierzyło
w jego wniebowstąpienie. To była prawdziwa wojna; palce zaciśnięte na spuście, miecze
obnażone. Nagle, w dniu konfrontacji wśród pól, które lada moment przesiąknąć miały
krwią, zjawiła się rozkwitająca blondynka, moja Annabelle. W jednej ręce ściskała Biblię,
a w drugiej kosz świeżo zerwanych kwiatów polnych i śpiewała psalmy po mandaryńsku.
Szaty włożyła tego dnia białe, jako symbol modlitwy o pokój oraz dziewiczej czystości.
Wojenne okrzyki rozległy się z obu stron, rozkazy H. przebijały się ponad nimi, lecz
nieustraszony mój anioł nadziei i gołąbek dobrej woli szedł dalej, nie zważając na nic.
Narracja Buchanana, nic dziwnego, przygasła pod ciężarem chwili, lecz dalej ten skryba,
w stopniu sierżanta, skrzętnie wykorzystał okazję, aczkolwiek wyłącznie na papierze, i jak
przystało na prawdziwego żołnierza, zapisał z wypruwającą flaki i przenikliwą do bólu
pasją taki oto akapit, który muszę przytoczyć ad verbum, by nie zatracić ducha waleczności
tej sceny.
...w obozie H. opuszczono karabiny; miecze i sztylety spoczęły w pochwach. Na
polach złotej pszenicy nagle ustały bitewne okrzyki i zaległa niewiarygodna cisza. Kiedy
panienka A. dotarła na środek przestronnego pola, chrześcijanie, przynajmniej niektórzy
z nich, złamali szyk i z wyciągniętą bronią rzucili się za nią w nadziei, że zgarną ją do
swoich szeregów. Garstka ludzi Wanga również pobiegła w kierunku A., dzierżąc miecze
i kopie w pogotowiu.
Tymczasem ona zatrzymała się i zastygła w bezruchu, a potem skinęła na nich,
zachęcając, by przyłączyli się do jej śpiewu. Ci, którzy widzieli to na własne oczy,
pamiętali, że wirowała, kołysała się i podskakiwała, wymachując szczupłymi
ramionkami, jakby tańczyła ulubiony taniec ludowy, mandżurski rytuał dziękczynny za
urodzajne plony.
Otoczyli ją wojownicy zbiry w swoim mniemaniu prawi, w pełnej gotowości do
walki, wpatrujący się w siebie z odwieczną nienawiścią i pogardą. Nagle A., odrzuciwszy
kosz kwiatów, padła twarzą do ziemi i przytulając najdroższą Biblię, wykrzyczała raczej,
niż wyśpiewała, żarliwe modlitwy do Boga.
Bojownicy kongregacji chwycili ją i ciągnąc za kończyny, wywlekali z pola bitwy.
Jeden świadek naoczny wspominał, że panienka A. wymachiwała Biblią, pamiątką
rodzinną, którą otrzymała przy narodzinach i którą co noc kładła pod poduszką, a za
dnia nosiła w jedwabnej kurteczce, uszytej przez panią H. Rożek świętej księgi zawadził
o kącik oka żołnierza, który w tym oczywistym momencie bezbronności wydał z siebie ryk
bólu. Korzystając z tej chwili, panienka A. chwyciła rękojeść jego miecza, wyrywając go
z jego słabnącego uścisku. Miecz w jednej dłoni, Biblia w drugiej, nikt nie śmiał się do
niej zbliżyć. Krzyczeli na nią, aby zgasiła to ognisko niezgody. Dwa mury wojowników
zbliżały się do siebie. Wśród taranujących biegł wielebny H. z uniesionym bagnetem na
broni. Z przeciwnej strony nadciągał Wang Dan na koniku mongolskim, w prawej ręce
ściskał miecz, w lewej oprawioną na czerwono świętą księgę spisaną wedle własnej
inwencji, a za nim tysiące pieszych z jednej i z drugiej flanki.
Zderzenie wrogów było rychłe. Tętent nadciągających kopyt wstrząsnął ziemią,
a wściekłość mężczyzn ścigała się z wiatrem.
Panienka A. naraz wystąpiła, trzymając błyszczące ostrze miecza tuż przy gardle,
i wykrzyknęła: [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl aikidobyd.xlx.pl
H. (Phillips Andover, Yale) bynajmniej nie był tchórzem. Aamiąc zasady, których się
sztywno trzymał, w tajemnicy zakupił broń od brytyjskiego handlarza, Dunhill, Moore &
Bro. of London, w śmierdzącym porcie o przyjemnej nazwie Fragrant Island[1].
Zmobilizował całą chrześcijańską trzódkę, a krwawe potyczki z szermierzami w kapturach
zamieniły krainę rozciągającą się na południowy wschód od Pekinu w nową Ziemię Zwiętą
z okresu wypraw krzyżowych. Seria interwencji na szczeblu dyplomatycznym
Amerykanie domagali się od dworu mandżurskiego stłumienia zamieszek, co było
postrzegane jako wyjątkowo obrazliwy i prowokacyjny gest tylko pogorszyła sprawę,
podsycając nienawiść. Bezgraniczne poświęcenie, z jakim H. pomścił cześć córki, uczyniło
z niego bohatera, a z Kościoła Kongregacyjnego północnych Chin w Hua Cun swoistą
twierdzę cudzoziemskich fanatyków, oszalałych na punkcie zbawienia mandżurskich dusz.
Zapasy od jednego handlarza bronią nie wystarczyły. Na czas wojny wszelkie kościoły
i kaplice poczuły braterską więz. Arsenał włoskiej amunicji, niemieckie karabiny,
amerykańskie granaty i rosyjskie szable rzucono na stos przed prostym jak struna H.
Po przeciwnej stronie Wang Dan, bestialski nieprzyjaciel H., do tej pory w oczach
rodaków antykonfucjański ateista, teraz stał się ikoną patriotyzmu. Coraz więcej
zakapturzonych szermierzy przysięgało jego legionom, coraz więcej parafian wierzyło
w jego wniebowstąpienie. To była prawdziwa wojna; palce zaciśnięte na spuście, miecze
obnażone. Nagle, w dniu konfrontacji wśród pól, które lada moment przesiąknąć miały
krwią, zjawiła się rozkwitająca blondynka, moja Annabelle. W jednej ręce ściskała Biblię,
a w drugiej kosz świeżo zerwanych kwiatów polnych i śpiewała psalmy po mandaryńsku.
Szaty włożyła tego dnia białe, jako symbol modlitwy o pokój oraz dziewiczej czystości.
Wojenne okrzyki rozległy się z obu stron, rozkazy H. przebijały się ponad nimi, lecz
nieustraszony mój anioł nadziei i gołąbek dobrej woli szedł dalej, nie zważając na nic.
Narracja Buchanana, nic dziwnego, przygasła pod ciężarem chwili, lecz dalej ten skryba,
w stopniu sierżanta, skrzętnie wykorzystał okazję, aczkolwiek wyłącznie na papierze, i jak
przystało na prawdziwego żołnierza, zapisał z wypruwającą flaki i przenikliwą do bólu
pasją taki oto akapit, który muszę przytoczyć ad verbum, by nie zatracić ducha waleczności
tej sceny.
...w obozie H. opuszczono karabiny; miecze i sztylety spoczęły w pochwach. Na
polach złotej pszenicy nagle ustały bitewne okrzyki i zaległa niewiarygodna cisza. Kiedy
panienka A. dotarła na środek przestronnego pola, chrześcijanie, przynajmniej niektórzy
z nich, złamali szyk i z wyciągniętą bronią rzucili się za nią w nadziei, że zgarną ją do
swoich szeregów. Garstka ludzi Wanga również pobiegła w kierunku A., dzierżąc miecze
i kopie w pogotowiu.
Tymczasem ona zatrzymała się i zastygła w bezruchu, a potem skinęła na nich,
zachęcając, by przyłączyli się do jej śpiewu. Ci, którzy widzieli to na własne oczy,
pamiętali, że wirowała, kołysała się i podskakiwała, wymachując szczupłymi
ramionkami, jakby tańczyła ulubiony taniec ludowy, mandżurski rytuał dziękczynny za
urodzajne plony.
Otoczyli ją wojownicy zbiry w swoim mniemaniu prawi, w pełnej gotowości do
walki, wpatrujący się w siebie z odwieczną nienawiścią i pogardą. Nagle A., odrzuciwszy
kosz kwiatów, padła twarzą do ziemi i przytulając najdroższą Biblię, wykrzyczała raczej,
niż wyśpiewała, żarliwe modlitwy do Boga.
Bojownicy kongregacji chwycili ją i ciągnąc za kończyny, wywlekali z pola bitwy.
Jeden świadek naoczny wspominał, że panienka A. wymachiwała Biblią, pamiątką
rodzinną, którą otrzymała przy narodzinach i którą co noc kładła pod poduszką, a za
dnia nosiła w jedwabnej kurteczce, uszytej przez panią H. Rożek świętej księgi zawadził
o kącik oka żołnierza, który w tym oczywistym momencie bezbronności wydał z siebie ryk
bólu. Korzystając z tej chwili, panienka A. chwyciła rękojeść jego miecza, wyrywając go
z jego słabnącego uścisku. Miecz w jednej dłoni, Biblia w drugiej, nikt nie śmiał się do
niej zbliżyć. Krzyczeli na nią, aby zgasiła to ognisko niezgody. Dwa mury wojowników
zbliżały się do siebie. Wśród taranujących biegł wielebny H. z uniesionym bagnetem na
broni. Z przeciwnej strony nadciągał Wang Dan na koniku mongolskim, w prawej ręce
ściskał miecz, w lewej oprawioną na czerwono świętą księgę spisaną wedle własnej
inwencji, a za nim tysiące pieszych z jednej i z drugiej flanki.
Zderzenie wrogów było rychłe. Tętent nadciągających kopyt wstrząsnął ziemią,
a wściekłość mężczyzn ścigała się z wiatrem.
Panienka A. naraz wystąpiła, trzymając błyszczące ostrze miecza tuż przy gardle,
i wykrzyknęła: [ Pobierz całość w formacie PDF ]