[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ginny przystanęła na dole schodów i przyjrzała się szkole. Ze zgrozą
uświadomiła sobie, że włożyła kostium z różowej dzianiny, bo Bret zawsze
podkreślał, że lubi ją w tym kolorze.
- Coś nie w porządku? - spytał, kładąc jej dłoń na ramieniu.
- Nie, tylko... Czy wiesz, że przyjęto mnie tu, gdy skończyłam dwanaście lat?
- wykrztusiła bez związku. Na ogół nie pamiętała o tej głupiej, wynikłej z pomyłki
administracji historii.
- %7łartujesz! Dlaczego?
- Poszłam do szkoły w wieku pięciu lat. Kiedy skończyłam podstawówkę,
przyjęto mnie do starszej klasy. Zawsze dobrze dawałam sobie radę, zwłaszcza z
S
R
matematyki. Tylko, że akurat zmarła moja matka i...
- Na litość boską, przecież byłaś jeszcze dzieckiem! - zawołał Bret.
- Na szczęście nauczyciele szybko zorientowali się i przeniesiono mnie o
klasę niżej. Krzywda mi się nie stała.
- Wątpię - mruknął Bret.
Ginny uśmiechnęła się tylko i ruszyła po schodach w górę. Minęła chwila,
nim zorientowała się, że nie ma obok Breta. Stał na dole przypatrując się jej.
- O co chodzi? - spytała zaniepokojona. - Poplamiłam się gdzieś?
Bret powoli wszedł na górę. Ujął ją pod brodę i spojrzał w oczy. W jego
wzroku kryło się coś dziwnego, niezrozumiałego dla Ginny. Znów straciła pewność
siebie.
- Nic szczególnego. Po prostu wreszcie dowiedziałem się czegoś o tobie.
- Czego?
- %7łe w dzieciństwie wszyscy strasznie dużo od ciebie wymagali - obok
przechodzili ludzie, przyglądając się im ze zdziwieniem.
- Pomówimy o tym pózniej - dodał Bret.
Zakłopotana Ginny odsunęła się od niego. Bret wziął ją jednak pod ręką i
poprowadził w ślad za innymi.
- Pomyśl tylko - odezwał się lżejszym tonem. - To moglibyśmy być my,
dwadzieścia lat pózniej.
- My? - zająknęła się Ginny. - Jak to?
- Bo wtedy mielibyśmy Breta i Ginny juniorów.
- O! - nastroszyła się.
Wszystkie rozmowy na temat posiadania dzieci kończyły się zgodnym wnios-
kiem, że powinni zaczekać z tym jeszcze parę lat. Ginny czuła się wciąż za młoda i
chociaż żałowała, że nie mają dziecka, pocieszała się, że to utrudniłoby rozwód.
- Jasne. Przyszlibyśmy dowiedzieć się o postępy małego Breta, a tu okazałoby
się, że dziewczyny i piłka interesują go bardziej od algebry czy gramatyki.
S
R
- Naprawdę?
- Jasne. Byłby taki sam jak ja.
- Drżę na samą myśl o tym.
- Złote słowa - powiedział Bret, otwierając przed nią drzwi. - Za to maleńka
Ginny byłaby wzorową uczennicą, oczywiście prześliczną, a ja nocami siedziałbym
na ganku ze strzelbą broniąc jej czci.
- Byłbyś bardzo naiwnym ojcem - roześmiała się Ginny. - Może wcale nie
chciałaby, żebyś strzegł jej cnoty, co?
- Mniejsza z tym. I tak bym to robił.
Przekomarzali się aż do wejścia do audytorium, w którym zgromadzili się
rodzice przed spotkaniem z wychowawcami. Bret i Ginny wyciągnęli małe notesy.
Rozdzielili się i poszli porozmawiać z nauczycielami i rodzicami. Ginny zapaliła
się bardzo do pomysłu Breta. Wiedziała, że na ogół dzieci rodziców aktywnie
uczestniczących w życiu szkoły mają lepsze wyniki w nauce. Ten artykuł oraz
rubryka poświęcona zdolnym uczniom mogłaby zachęcić innych. Gdy spostrzegła
stojącego w korytarzu Breta, poszła pogratulować mu pomysłu.
Bret uśmiechnął się do niej i czekając oparł plecami o szafkę. Nagle podszedł
do niego jakiś mężczyzna i radośnie poklepał po ramieniu. Ginny zorientowała się,
że to ojciec Jeffreya Biggsa, przyszłego studenta West Point.
- Hej, Calhoun, pozwól, że ci pogratuluję... - dosłyszała jedynie, bo Bret
chwycił ojca Jeffa za rękę i zniknęli w tłumie pozostawiając zdumioną Ginny.
O co tu chodzi?
Spytała go o to, gdy wreszcie się odnalazł.
- Mieliśmy coś do omówienia na osobności, a ty mogłabyś wszcząć awanturę
- odparł tylko.
- %7łe co?
- Widzisz? Już zaczynasz - powiedział, wskazując jej drzwi do auli. -
Porozmawiaj lepiej z rodzicami. Ja pójdę do klasy na końcu korytarza. Widziałem
S
R
tam ludzi z plakietkami, to pewnie pedagodzy. Dowiem się czegoś od nich.
Znów zostawił ją samą. Ginny z trudem zabrała się do pracy postanawiając,
że dowie się, o co chodzi.
Po godzinie tłum zaczął rzednąć. Zastała Breta przy drzwiach wyjściowych.
Uchylił je przed nią uprzejmie.
Gdy już znalezli się w małym sportowym samochodziku i oddalili nieco od
szkoły, spytała:
- Może mi powiesz, co się stało?
- Dowiedziałem się dzisiaj, że dostałem nagrodę MacKellara.
Ginny spojrzała na niego z niedowierzaniem. Gdyby oświadczył jej, że
zgłoszono go do załogi lecącej na Księżyc, byłaby chyba mniej zdziwiona. Nagrodę
MacKellara przyznawano najwybitniejszym dziennikarzom za najlepsze reportaże.
W skład komisji wchodzili słynni pisarze i wydawcy. Na Południu miała rangę
równą nagrodzie Pulitzera.
- %7łartujesz!
- Mówię zupełnie poważnie.
- To cudownie, Bret - rozjaśniła się. - Za który reportaż ci ją przyznano?
Nie odpowiedział od razu i Ginny poczuła się nagle nieswojo.
- Bret?
Zerknął na nią i znów skoncentrował się na prowadzeniu samochodu.
- To nie był jeden reportaż, a cała seria. Opublikowałem ją wkrótce po tym,
jak mnie opuściłaś.
- Seria? - spytała z ciężkim sercem. - Nie wiedziałam, że pracujesz nad czymś
takim.
- To był pomysł Franka. Prawdę mówiąc, to właśnie on zadzwonił
zawiadamiając mnie o nagrodzie.
- Wycinki w kopercie! - odgadła wreszcie.
%7łałowała teraz, że nie przeczytała ich przez głupi upór.
S
R
- Tak.
- Bret, nie każ mi wyduszać z ciebie słowa po słowie.
- Wkrótce po tym, jak się pobraliśmy - Bret spojrzał na nią, jakby chciał się
upewnić, że Ginny ma głupią minę - Frank wpadł na pomysł opisania od wewnątrz
przestępczego świata Południa. Wybór padł na mnie. Miałem pewne kontakty.
Ludzie, których znałem, rozmawiali ze mną anonimowo.
Ginny zaschło w ustach z wrażenia. Coś ściskało jej serce.
- To dlatego znikałeś na całe noce.
Bret podjechał pod dom i zaparkował za wozem Ginny. Wyłączył silnik, oparł
się o drzwi, głowę przycisnął do szyby. Zwiatła lamp ulicznych padały na jego
sylwetkę, twarz skryła się w mroku. Zaczął mówić poważnym głosem, w którym
nie było słychać zwykłego wigoru i przekomarzania.
- Tak. Tam właśnie byłem. Ci ludzie nie pracują w godzinach biurowych.
Musiałem się do nich dostosować. O ile - parsknął - wymuszenia, nielegalny hazard
i handel narkotykami można nazwać pracą.
- Czemu nic mi o tym nie mówiłeś?
- Bo nie chciałem niepotrzebnie cię narażać. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl aikidobyd.xlx.pl
Ginny przystanęła na dole schodów i przyjrzała się szkole. Ze zgrozą
uświadomiła sobie, że włożyła kostium z różowej dzianiny, bo Bret zawsze
podkreślał, że lubi ją w tym kolorze.
- Coś nie w porządku? - spytał, kładąc jej dłoń na ramieniu.
- Nie, tylko... Czy wiesz, że przyjęto mnie tu, gdy skończyłam dwanaście lat?
- wykrztusiła bez związku. Na ogół nie pamiętała o tej głupiej, wynikłej z pomyłki
administracji historii.
- %7łartujesz! Dlaczego?
- Poszłam do szkoły w wieku pięciu lat. Kiedy skończyłam podstawówkę,
przyjęto mnie do starszej klasy. Zawsze dobrze dawałam sobie radę, zwłaszcza z
S
R
matematyki. Tylko, że akurat zmarła moja matka i...
- Na litość boską, przecież byłaś jeszcze dzieckiem! - zawołał Bret.
- Na szczęście nauczyciele szybko zorientowali się i przeniesiono mnie o
klasę niżej. Krzywda mi się nie stała.
- Wątpię - mruknął Bret.
Ginny uśmiechnęła się tylko i ruszyła po schodach w górę. Minęła chwila,
nim zorientowała się, że nie ma obok Breta. Stał na dole przypatrując się jej.
- O co chodzi? - spytała zaniepokojona. - Poplamiłam się gdzieś?
Bret powoli wszedł na górę. Ujął ją pod brodę i spojrzał w oczy. W jego
wzroku kryło się coś dziwnego, niezrozumiałego dla Ginny. Znów straciła pewność
siebie.
- Nic szczególnego. Po prostu wreszcie dowiedziałem się czegoś o tobie.
- Czego?
- %7łe w dzieciństwie wszyscy strasznie dużo od ciebie wymagali - obok
przechodzili ludzie, przyglądając się im ze zdziwieniem.
- Pomówimy o tym pózniej - dodał Bret.
Zakłopotana Ginny odsunęła się od niego. Bret wziął ją jednak pod ręką i
poprowadził w ślad za innymi.
- Pomyśl tylko - odezwał się lżejszym tonem. - To moglibyśmy być my,
dwadzieścia lat pózniej.
- My? - zająknęła się Ginny. - Jak to?
- Bo wtedy mielibyśmy Breta i Ginny juniorów.
- O! - nastroszyła się.
Wszystkie rozmowy na temat posiadania dzieci kończyły się zgodnym wnios-
kiem, że powinni zaczekać z tym jeszcze parę lat. Ginny czuła się wciąż za młoda i
chociaż żałowała, że nie mają dziecka, pocieszała się, że to utrudniłoby rozwód.
- Jasne. Przyszlibyśmy dowiedzieć się o postępy małego Breta, a tu okazałoby
się, że dziewczyny i piłka interesują go bardziej od algebry czy gramatyki.
S
R
- Naprawdę?
- Jasne. Byłby taki sam jak ja.
- Drżę na samą myśl o tym.
- Złote słowa - powiedział Bret, otwierając przed nią drzwi. - Za to maleńka
Ginny byłaby wzorową uczennicą, oczywiście prześliczną, a ja nocami siedziałbym
na ganku ze strzelbą broniąc jej czci.
- Byłbyś bardzo naiwnym ojcem - roześmiała się Ginny. - Może wcale nie
chciałaby, żebyś strzegł jej cnoty, co?
- Mniejsza z tym. I tak bym to robił.
Przekomarzali się aż do wejścia do audytorium, w którym zgromadzili się
rodzice przed spotkaniem z wychowawcami. Bret i Ginny wyciągnęli małe notesy.
Rozdzielili się i poszli porozmawiać z nauczycielami i rodzicami. Ginny zapaliła
się bardzo do pomysłu Breta. Wiedziała, że na ogół dzieci rodziców aktywnie
uczestniczących w życiu szkoły mają lepsze wyniki w nauce. Ten artykuł oraz
rubryka poświęcona zdolnym uczniom mogłaby zachęcić innych. Gdy spostrzegła
stojącego w korytarzu Breta, poszła pogratulować mu pomysłu.
Bret uśmiechnął się do niej i czekając oparł plecami o szafkę. Nagle podszedł
do niego jakiś mężczyzna i radośnie poklepał po ramieniu. Ginny zorientowała się,
że to ojciec Jeffreya Biggsa, przyszłego studenta West Point.
- Hej, Calhoun, pozwól, że ci pogratuluję... - dosłyszała jedynie, bo Bret
chwycił ojca Jeffa za rękę i zniknęli w tłumie pozostawiając zdumioną Ginny.
O co tu chodzi?
Spytała go o to, gdy wreszcie się odnalazł.
- Mieliśmy coś do omówienia na osobności, a ty mogłabyś wszcząć awanturę
- odparł tylko.
- %7łe co?
- Widzisz? Już zaczynasz - powiedział, wskazując jej drzwi do auli. -
Porozmawiaj lepiej z rodzicami. Ja pójdę do klasy na końcu korytarza. Widziałem
S
R
tam ludzi z plakietkami, to pewnie pedagodzy. Dowiem się czegoś od nich.
Znów zostawił ją samą. Ginny z trudem zabrała się do pracy postanawiając,
że dowie się, o co chodzi.
Po godzinie tłum zaczął rzednąć. Zastała Breta przy drzwiach wyjściowych.
Uchylił je przed nią uprzejmie.
Gdy już znalezli się w małym sportowym samochodziku i oddalili nieco od
szkoły, spytała:
- Może mi powiesz, co się stało?
- Dowiedziałem się dzisiaj, że dostałem nagrodę MacKellara.
Ginny spojrzała na niego z niedowierzaniem. Gdyby oświadczył jej, że
zgłoszono go do załogi lecącej na Księżyc, byłaby chyba mniej zdziwiona. Nagrodę
MacKellara przyznawano najwybitniejszym dziennikarzom za najlepsze reportaże.
W skład komisji wchodzili słynni pisarze i wydawcy. Na Południu miała rangę
równą nagrodzie Pulitzera.
- %7łartujesz!
- Mówię zupełnie poważnie.
- To cudownie, Bret - rozjaśniła się. - Za który reportaż ci ją przyznano?
Nie odpowiedział od razu i Ginny poczuła się nagle nieswojo.
- Bret?
Zerknął na nią i znów skoncentrował się na prowadzeniu samochodu.
- To nie był jeden reportaż, a cała seria. Opublikowałem ją wkrótce po tym,
jak mnie opuściłaś.
- Seria? - spytała z ciężkim sercem. - Nie wiedziałam, że pracujesz nad czymś
takim.
- To był pomysł Franka. Prawdę mówiąc, to właśnie on zadzwonił
zawiadamiając mnie o nagrodzie.
- Wycinki w kopercie! - odgadła wreszcie.
%7łałowała teraz, że nie przeczytała ich przez głupi upór.
S
R
- Tak.
- Bret, nie każ mi wyduszać z ciebie słowa po słowie.
- Wkrótce po tym, jak się pobraliśmy - Bret spojrzał na nią, jakby chciał się
upewnić, że Ginny ma głupią minę - Frank wpadł na pomysł opisania od wewnątrz
przestępczego świata Południa. Wybór padł na mnie. Miałem pewne kontakty.
Ludzie, których znałem, rozmawiali ze mną anonimowo.
Ginny zaschło w ustach z wrażenia. Coś ściskało jej serce.
- To dlatego znikałeś na całe noce.
Bret podjechał pod dom i zaparkował za wozem Ginny. Wyłączył silnik, oparł
się o drzwi, głowę przycisnął do szyby. Zwiatła lamp ulicznych padały na jego
sylwetkę, twarz skryła się w mroku. Zaczął mówić poważnym głosem, w którym
nie było słychać zwykłego wigoru i przekomarzania.
- Tak. Tam właśnie byłem. Ci ludzie nie pracują w godzinach biurowych.
Musiałem się do nich dostosować. O ile - parsknął - wymuszenia, nielegalny hazard
i handel narkotykami można nazwać pracą.
- Czemu nic mi o tym nie mówiłeś?
- Bo nie chciałem niepotrzebnie cię narażać. [ Pobierz całość w formacie PDF ]