download > pdf > do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przede wszystkim o odcięciu wrogowi drogi odwrotu.
- I czego oni chcą? - zapytał z goryczą stary mężczyzna. - Nawet tu nie dają
ludziom spokoju.
Jego córka chyba wyczuła moje zaniepokojenie, gdyż dostrzegłem jej badawczy
wzrok. Niby siedziała obejmując ramionami kolana, lecz wiedziałem, że przypatruje mi
się z ukrycia. Ale gdyby rozpoznała, kim jestem, nie miałoby to żadnego znaczenia.
Przecież, wedle słów jej rodziców, byłem podobno złotobrodym olbrzymem, a nie
skromnym wędrowcem, okutanym w długi, szeroki płaszcz. Na nadgarstku poczułem
nerwowe wibracje.
Srebrny wąż obudził się i niespokojnie okręcał wokół dłoni. Czułem zimny,
metaliczny dotyk ożywionej czarami bransolety. Rozpiąłem haftkę płaszcza, by w
każdej chwili móc zrzucić go z siebie i wyrwać z pochwy miecz. Czy uda mi się
powalić najbliższych strażników i uciec przez tłum? Miałem co do tego poważne
wątpliwości. %7łołnierze podchodzili coraz bliżej. Nie było, co prawda, wśród nich tych
budzących grozę istot, które zabiłem na korytarzu opuszczonego domu, ale i tak
wyglądało, że będę miał naprawdę duże kłopoty. %7łałowałem teraz, że nie
zdecydowałem się spędzić nocy w głębokich krzakach lub choćby w ruderach
budowanych przy opuszczonych nabrzeżach. Swoją drogą jednak któż mógł mnie
zapewnić, że patrole Suzerena nie przetrząsały całego miasta, nie patrolowały tawern,
nie wyciągały z łóżek Bogu ducha winnych podróżnych? Patrol był tuż koło nas.
Siedzący obok mężczyzna zachwiał się i oparł o moje plecy, jakieś dziecko zakrzyczało
donośnie.
-Twoja twarz, człowieku - usłyszałem.
Nawet nie drgnąłem, choć byłem pewien, że strażnik zwraca się do mnie.
-Twoja twarz! - rzucił ostrzejszym tonem, a ja bardzo powoli odgarnąłem kaptur,
starając się ukryć w cieniu. - Wstań! - Teraz w głosie żołnierza było już wyrazne
zaniepokojenie.
Wstałem i jednym ruchem odrzuciłem płaszcz.
-To on! - wrzasnął strażnik, a ja zanurkowałem pod ciężkim ostrzem halabardy.
Miecz wyprysnął z pochwy niczym srebrne żądło. Ciąłem napastnika, stojąc, z
półobrotu i usłyszałem krzyk. Krople ciepłej krwi zbryzgały mi policzki.
Miecz pociągnął mnie za sobą i rozorał brzuch drugiego z wrogów. Cios pałki
trafił mnie w lewe ramię, lecz utrzymałem się na nogach. Zauważyłem, że dziewczyna,
obok której siedziałem, wyciąga nogi i mężczyzna potknął się. Upadł z głośnym
przekleństwem, a ja przyszpiliłem go do ziemi. Czwarty rejterował w pośpiechu, piąty
zaplątał się w tłumie i wypuścił z dłoni halabardę.
Przez chwilę tak krótką, że nie wystarczyłaby nawet, by wypełnić pustkę
pomiędzy dwoma uderzeniami serca, moje spojrzenie zbiegło się ze spojrzeniem
dziewczyny, przy której wcześniej siedziałem. I wtedy zrozumiałem. Zrozumiałem, że
znalazłem się w tym świecie po coś więcej niż przygoda, sława i miłość. Znalazłem się
w nim, by ktoś patrzył na mnie w taki sposób, jak ona. I po to, by ludzie tacy jak ona i
jej rodzice mogli żyć godnie, bez lęku. Przecież nie widziała we mnie mężczyzny. Nie
musiałem być olbrzymem o głosie ze spiżu ani niszczyć wrogów zaklęciami. Dla niej
byłem bohaterem, który znalazł czas, by usiąść przy ogniu z nią oraz jej rodziną.
Skoczyłem szczupakiem w stronę ostatniego strażnika. Jak w zwolnionym tempie
przepłynąłem ponad głowami siedzących ludzi i zahaczyłem ostrzem o jego pierś.
Wrzasnął rozdzierająco, a spod palców spływała mu gęsta, czerwona krew. Patrzył na
mnie z przerażeniem i niezrozumieniem, wiedząc, że życie z niego ucieka, a on nie jest
w stanie nic na to poradzić. Nie miałem serca, by go dobić, chociaż miecz wibrował tak,
że ledwo utrzymywałem rękojeść w dłoni. Rzuciłem się przez tłum w kierunku wyjścia.
Ludzie rozstępowali się w panice, tłoczyli się, upadali, wrzeszczeli. Ale jednak cały
czas ktoś stał na mojej drodze, potykałem się czyjeś nogi, ktoś czepiał się moich butów i
kaftana. Przedzieranie się przez tę ciżbę przypominało marsz w grząskim, mokrym
piachu. Widziałem biegnący z naprzeciwka drugi patrol. %7łołnierze nie mieli takich
skrupułów jak ja. Roztrącali ludzi styliskami halabard pałkami. Ktoś zachwiał się pod
uderzeniem, ktoś inny padł z rozłupaną głową. Jakaś zdeptana kobieta krzyczała
piskliwym, urywanym głosem. Biegłem, lecz ten bieg pochodził jakby z koszmarnego
snu. Wrzeszczałem, ale tłum mnie nie słuchał. Kląłem, ale wszyscy wokół też klęli.
Widziałem twarze. Szare, przerażone, wściekłe, wykrzywione lękiem lub złością. Udało
mi się jednak przebić w stronę muru. Zbudowany z toczonych, białych okrąglaków miał
przynajmniej trzy i pół metra wysokości. W każdym razie nie sięgnąłbym jego krawędzi
końcami palców, nawet gdybym był zawodowym siatkarzem. Od bram szły dwa patrole.
Ludzie koczujący przy murze rozpierzchli się i miałem naprzeciw siebie krąg wolnego
miejsca o średnicy może czterech, pięciu metrów. Oparłem się plecami o kamienie i
wyciągnąłem miecz. Czekałem. Nie było co się oszukiwać: to już był koniec. Jeśli nie
powalą mnie pałki i halabardy, to żołnierze rzucą na mnie sieci lub rozstrzelają z łuków.
Ale na razie stali w bezpiecznej odległości. Zmęczeni, ciężko dyszący,
przyglądający mi się z nienawiścią zmieszaną ze strachem. Jeden nerwowo stukał [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aikidobyd.xlx.pl
  •