[ Pobierz całość w formacie PDF ]
36
ochroniarza z samego rana otworzyła kramik. Oprócz własnych konfitur miała na straganie
jeszcze karmę i odżywki dla psów dostarczone przez dr. Rochę, wybitnego weterynarza i
kynologa z Mexico. Pogoda była piękna. Nie padał deszcz, słońce świeciło łagodnie. Na placu
targowym wkrótce zrobiło się tłoczno. A im bliżej nocy, tym bardziej powszedni jarmark
zamieniał się w wielką, frenetyczną, meksykańską fiestę z szalonymi tańcami na ubitej ziemi,
ze sztucznymi ogniami przedzierajÄ…cymi siÄ™ przez tumany kurzu, z morzem alkoholu
wlewanego do wyschniętych gardeł, z eterycznym kwaśno-słodkim zapachem przetrawionej
tequili, smażonych na kamieniach tacos oraz rozgrzanych ciał Indian i Kreoli.
Gdy zapadł zmrok i pokazały się gwiazdy, szaleństwo fiesty sięgnęło zenitu. Wszyscy
mieli już dosyć mocno w czubie. Każdy był z każdym za pan brat. Muzyka była głośniejsza,
tańce szybsze, powietrze coraz cięższe. Fiesta narastała jak zawsze w Tlaxcali. Jakby
Meksyk nie przeżył miesięcy potwornego kryzysu, jakby Salinas nigdy nie miał powodu
uciekać i jakby meksykańskie demony wciąż spokojnie spały.
Aż wreszcie, około 10 wieczorem, coś zaczęło wirować niemal naprzeciw kramiku
Susany, wokół straganu, na którym młode małżeństwo od rana sprzedawało modne mieszane
drinki. Ktoś adorował efektowną barmankę. Natarczywie i głośno, choć z meksykańską,
wyszukaną atencją, podziwiał jej urodę i wyznawał miłość. Ktoś słysząc wyznania zatrzymał
się przy maleńkim barze. Ktoś bliżej podszedł, żeby lepiej słyszeć. Trwało to może kilka, a
może kilkanaście minut, zanim do Susany dotarł spokojny głos już nieco zirytowanego męża
adorowanej barmanki. Parę sekund pózniej usłyszała strzały. Jeden, drugi, trzeci. Czwarty,
piąty, szósty.
Na mgnienie oka zapadła śmiertelna cisza. Jakby świat się skończył. A potem wybuchł
rwetes. Nad ciałem zabitego barmana zaczęła się walka.
Epifania była już tylko samotną szczęśliwą wysepką na morzu
meksykańskiego narodowego nieszczęścia. Na rancho bowiem
wciąż jeszcze wszystko szło wyśmienicie, a nawet coraz
lepiej. Jakby gwałtownie przebudzone meksykańskie diabły
chwilowo nie miały do Epifanii wstępu
Ci, co byli najbliżej, zaczęli rozbrajać i obezwładniać zabójcę. Ci, co stali dalej, rzucili się,
żeby go rozszarpać. Ale nagle pojawili się przyjaciele zabójcy. Ktoś już go zasłaniał. Ktoś
próbował go bronić. Ktoś chciał mu pomóc w ucieczce. Ktoś inny chciał przeszkodzić. Ktoś
miał nóż. Ktoś kastet. Ktoś uciekał z tłumu. Ktoś do niego dołączał.
37
Lokalni policjanci próbowali rozpędzać i rozdzielać walczących, ale byli kompletnie
bezradni, bo drzemiący przez lata szalony duch Pancho Villi, największego macho rewolucji
z pierwszych lat tego wieku, zdążył już opanować zbyt wielu obecnych. Ludyczny duch fiesty
ustąpił już miejsca duchom wojny i demonom zniszczenia. Wkrótce muzyka zamilkła i
słychać było tylko odgłosy walki wszystkich z wszystkimi.
O północy, gdy było już widać, że zawierucha się prędko nie skończy, Susana postanowiła
razem z dziewczętami wracać do Epifanii. W nocy właściwie nie spała. Nie potrafiła
zapomnieć widoku wciąż leżącego w kałuży krwi barmana, szalejącego tłumu, własnej
bezradności.
Wróciła o świcie. Po nieprzespanej nocy tlaxcalskie pobojowisko robiło na niej
przerażające wrażenie. Na ziemi widać jeszcze było brunatne krwawe ślady, między kramami
leżały szczątki połamanych stoisk, tanich ubrań, butów zgubionych przez ludzi, których nad
ranem rozpędziły sprowadzone z Pueblo specjalne oddziały policji. A tymczasem dokoła
przekupnie otwierali stragany, rozpalali piece do robienia tacos, ustawiali stoiska z tym, co
ocalało, i wkrótce wszystko wyglądało tak, jak poprzedniego ranka. Brakowało tylko stoiska z
mieszanymi drinkami.
Niedziela minęła spokojnie. Tym razem Susana wcześniej wróciła do domu, lecz zamiast
się wyspać czytała do drugiej w nocy, a potem długo leżała w swoim buduarze. Znów nie
potrafiła zasnąć, bo zdała sobie sprawę, jak bardzo w jej kraju potaniało życie. Znów
wyraznie poczuła, że w gruncie rzeczy jest tu samotna i obca. Na dodatek Sławomir ciągle nie
wracał z Polski. Zupełnie sama w rozległym Casa Grande liczyła dni do jego powrotu.
Czekała ranka, kiedy znów spotka swoją Flor i niezawodnego Paco jedynych w okolicy
ludzi, na których naprawdę zawsze mogła liczyć. %7łałowała teraz, że nie pojechali z nią na
ferie do Tlaxcala. Z nimi nie czułaby się tam taka samotna. Ale z drugiej strony, ktoś przecież
musiał zostać w Epifanii, żeby spakować do słoików kadz świeżych dietetycznych konfitur,
słodzonych najdroższym na świecie słodzikiem po 1000 dolarów kilogram.
Rano, jak zwykle, wstała parę minut po szóstej. Przed ósmą postanowiła zajrzeć do La
Cabañy, gdzie miaÅ‚a swojÄ… fabryczkÄ™. PrzywitaÅ‚ jÄ… kwaÅ›no-mdÅ‚y zapach pleÅ›niejÄ…cych
przetworów. Kadz była pełna. Słoiki stały puste. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak w
sobotę, kiedy wyjeżdżała.
Pomyślała, że coś złego się musiało Guzmanom przydarzyć. Ale kiedy tylko ruszyła ich
szukać, natknęła się na Flor spokojnie gotującą w kuchni Casa Grande.
Flor, co się tutaj stało?
Nic się nie stało.
Co z konfiturami?
Z jakimi konfiturami?
Dlaczego nie spakowane?
Nie mieliśmy kiedy.
To coście wczoraj robili?
Byliśmy w Tlaxcala. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl aikidobyd.xlx.pl
36
ochroniarza z samego rana otworzyła kramik. Oprócz własnych konfitur miała na straganie
jeszcze karmę i odżywki dla psów dostarczone przez dr. Rochę, wybitnego weterynarza i
kynologa z Mexico. Pogoda była piękna. Nie padał deszcz, słońce świeciło łagodnie. Na placu
targowym wkrótce zrobiło się tłoczno. A im bliżej nocy, tym bardziej powszedni jarmark
zamieniał się w wielką, frenetyczną, meksykańską fiestę z szalonymi tańcami na ubitej ziemi,
ze sztucznymi ogniami przedzierajÄ…cymi siÄ™ przez tumany kurzu, z morzem alkoholu
wlewanego do wyschniętych gardeł, z eterycznym kwaśno-słodkim zapachem przetrawionej
tequili, smażonych na kamieniach tacos oraz rozgrzanych ciał Indian i Kreoli.
Gdy zapadł zmrok i pokazały się gwiazdy, szaleństwo fiesty sięgnęło zenitu. Wszyscy
mieli już dosyć mocno w czubie. Każdy był z każdym za pan brat. Muzyka była głośniejsza,
tańce szybsze, powietrze coraz cięższe. Fiesta narastała jak zawsze w Tlaxcali. Jakby
Meksyk nie przeżył miesięcy potwornego kryzysu, jakby Salinas nigdy nie miał powodu
uciekać i jakby meksykańskie demony wciąż spokojnie spały.
Aż wreszcie, około 10 wieczorem, coś zaczęło wirować niemal naprzeciw kramiku
Susany, wokół straganu, na którym młode małżeństwo od rana sprzedawało modne mieszane
drinki. Ktoś adorował efektowną barmankę. Natarczywie i głośno, choć z meksykańską,
wyszukaną atencją, podziwiał jej urodę i wyznawał miłość. Ktoś słysząc wyznania zatrzymał
się przy maleńkim barze. Ktoś bliżej podszedł, żeby lepiej słyszeć. Trwało to może kilka, a
może kilkanaście minut, zanim do Susany dotarł spokojny głos już nieco zirytowanego męża
adorowanej barmanki. Parę sekund pózniej usłyszała strzały. Jeden, drugi, trzeci. Czwarty,
piąty, szósty.
Na mgnienie oka zapadła śmiertelna cisza. Jakby świat się skończył. A potem wybuchł
rwetes. Nad ciałem zabitego barmana zaczęła się walka.
Epifania była już tylko samotną szczęśliwą wysepką na morzu
meksykańskiego narodowego nieszczęścia. Na rancho bowiem
wciąż jeszcze wszystko szło wyśmienicie, a nawet coraz
lepiej. Jakby gwałtownie przebudzone meksykańskie diabły
chwilowo nie miały do Epifanii wstępu
Ci, co byli najbliżej, zaczęli rozbrajać i obezwładniać zabójcę. Ci, co stali dalej, rzucili się,
żeby go rozszarpać. Ale nagle pojawili się przyjaciele zabójcy. Ktoś już go zasłaniał. Ktoś
próbował go bronić. Ktoś chciał mu pomóc w ucieczce. Ktoś inny chciał przeszkodzić. Ktoś
miał nóż. Ktoś kastet. Ktoś uciekał z tłumu. Ktoś do niego dołączał.
37
Lokalni policjanci próbowali rozpędzać i rozdzielać walczących, ale byli kompletnie
bezradni, bo drzemiący przez lata szalony duch Pancho Villi, największego macho rewolucji
z pierwszych lat tego wieku, zdążył już opanować zbyt wielu obecnych. Ludyczny duch fiesty
ustąpił już miejsca duchom wojny i demonom zniszczenia. Wkrótce muzyka zamilkła i
słychać było tylko odgłosy walki wszystkich z wszystkimi.
O północy, gdy było już widać, że zawierucha się prędko nie skończy, Susana postanowiła
razem z dziewczętami wracać do Epifanii. W nocy właściwie nie spała. Nie potrafiła
zapomnieć widoku wciąż leżącego w kałuży krwi barmana, szalejącego tłumu, własnej
bezradności.
Wróciła o świcie. Po nieprzespanej nocy tlaxcalskie pobojowisko robiło na niej
przerażające wrażenie. Na ziemi widać jeszcze było brunatne krwawe ślady, między kramami
leżały szczątki połamanych stoisk, tanich ubrań, butów zgubionych przez ludzi, których nad
ranem rozpędziły sprowadzone z Pueblo specjalne oddziały policji. A tymczasem dokoła
przekupnie otwierali stragany, rozpalali piece do robienia tacos, ustawiali stoiska z tym, co
ocalało, i wkrótce wszystko wyglądało tak, jak poprzedniego ranka. Brakowało tylko stoiska z
mieszanymi drinkami.
Niedziela minęła spokojnie. Tym razem Susana wcześniej wróciła do domu, lecz zamiast
się wyspać czytała do drugiej w nocy, a potem długo leżała w swoim buduarze. Znów nie
potrafiła zasnąć, bo zdała sobie sprawę, jak bardzo w jej kraju potaniało życie. Znów
wyraznie poczuła, że w gruncie rzeczy jest tu samotna i obca. Na dodatek Sławomir ciągle nie
wracał z Polski. Zupełnie sama w rozległym Casa Grande liczyła dni do jego powrotu.
Czekała ranka, kiedy znów spotka swoją Flor i niezawodnego Paco jedynych w okolicy
ludzi, na których naprawdę zawsze mogła liczyć. %7łałowała teraz, że nie pojechali z nią na
ferie do Tlaxcala. Z nimi nie czułaby się tam taka samotna. Ale z drugiej strony, ktoś przecież
musiał zostać w Epifanii, żeby spakować do słoików kadz świeżych dietetycznych konfitur,
słodzonych najdroższym na świecie słodzikiem po 1000 dolarów kilogram.
Rano, jak zwykle, wstała parę minut po szóstej. Przed ósmą postanowiła zajrzeć do La
Cabañy, gdzie miaÅ‚a swojÄ… fabryczkÄ™. PrzywitaÅ‚ jÄ… kwaÅ›no-mdÅ‚y zapach pleÅ›niejÄ…cych
przetworów. Kadz była pełna. Słoiki stały puste. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak w
sobotę, kiedy wyjeżdżała.
Pomyślała, że coś złego się musiało Guzmanom przydarzyć. Ale kiedy tylko ruszyła ich
szukać, natknęła się na Flor spokojnie gotującą w kuchni Casa Grande.
Flor, co się tutaj stało?
Nic się nie stało.
Co z konfiturami?
Z jakimi konfiturami?
Dlaczego nie spakowane?
Nie mieliśmy kiedy.
To coście wczoraj robili?
Byliśmy w Tlaxcala. [ Pobierz całość w formacie PDF ]