[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Możemy nawet pójść na bal!
- Nie, Frankie! - Głos Yun Sun zabrzmiał ostrzej.
- Jestem kompletną idiotką! Czemu nie pomyślałam o tym wcześniej?
- Czekaj. Nie rób tego, nie wypowiadaj... - Urwała. Usłyszałam uuupsss , a zaraz
potem pijackie przeprosiny i kogoś, kto mówił: Och, masz piękną suknię! Wyglądało na to, że
wszyscy dobrze się bawią. Niedługo będę się bawić razem z nimi. Dotarłam do gabinetu i
podeszłam do półki, na której zostawiłam bukiecik. Po omacku przeszukałam górną półkę.
Palce trafiły na coś miękkiego, jakby płatki skóry.
- Już jestem z powrotem - rzuciła Yun Sun. Hałas był bardziej przytłumiony;
widocznie wyszła na zewnątrz. - Frankie, wiem, że cierpisz. Wiem o tym. Ale to, co
przydarzyło się Willowi, było tylko zbiegiem okoliczności. Strasznym, okropnym zbiegiem
okoliczności.
- Nazywaj to, jak chcesz - odparłam. - Wypowiadam drugie życzenie. - Wyciągnęłam
bukiecik zza książek. Niepokój Yun Sun rósł.
- Nie, Frankie, nie możesz!
- Czemu nie?
- Spadł z dziewięćdziesięciu metrów! Jego ciało było... Powiedzieli, że był strasznie
pogruchotany... Dlatego miał zamkniętą trumnę, pamiętasz?
- No i?
- Gnił w trumnie przez trzynaście dni! - krzyknęła.
- Yun Sun, to co mówisz jest niesmaczne. Powiedz szczerze, gdyby chodziło o
Jeremy'ego, w ogóle nie byłoby tej rozmowy, prawda? - Przysunęłam kwiaty do twarzy,
delikatnie dotykając płatków ustami. - Słuchaj, muszę już kończyć. Ale zostawcie dla mnie
trochę ponczu! I dla Willa też! Ooo, dla Willa zostawcie go dużo, założę się, że będzie
strasznie spragniony! Zamknęłam telefon. Podniosłam bukiecik do góry.
- Chcę, żeby Will znowu był żywy! - krzyknęłam w radosnym uniesieniu. Powietrze
wypełnił przykry smród zgnilizny. Bukiecik się zwinął, jakby pączki kurczyły się i kuliły.
Odrzuciłam go od siebie odruchowo, jakbym strącała skorka, który przypadkiem wlazł mi na
rękę. Ale co tam. Bukiecik nie był ważny. Ważny był tylko Will. Gdzie on jest? Rozejrzałam
się, spodziewając się, że zobaczę go siedzącego na sofie, z wyrazem twarzy pod tytułem:
Boisz się wiązki suchych kwiatów? %7łałosne! Sofa była pusta, stała przy ścianie ponura i
złowroga. Rzuciłam się do okna i wyjrzałam na zewnątrz. Nic. Tylko wiatr poruszał liśćmi na
wietrze.
- Will? - spytałam.
I znowu nic. Potworna studnia rozczarowania otwarła się w moim wnętrzu. Zapadłam
się w skórzany fotel taty.
Głupia Frankie. Głupia, niemądra, żałosna. Czas mijał. Grały cykady. Głupie cykady.
I nagle słaby, głuchy odgłos. I kolejny. Wyprostowałam się.
%7łwir zachrzęścił na drodze... A może na podjezdzie? Głuche odgłosy się zbliżały.
Były wysilone, jakby dziwne, nieregularne utykanie albo jakby ktoś coś wlókł.
Wytężyłam słuch.
O, teraz - uderzenie, pół metra ode mnie, na ganku. Ten dzwięk zdecydowanie nie był
ludzki.
Zcisnęło mnie w gardle, gdy słowa Yun Sun dotarły do mnie. Pogruchotany, mówiła.
Gnijący.
Wcześniej jej nie słuchałam. A teraz było już za pózno. Co ja narobiłam?
Wyskoczyłam z fotela i uciekłam do przedpokoju, żeby schronić się przed oczami
kogoś lub czegoś - kto mógłby zajrzeć do gabinetu przez wielkie okna. Co ja właściwie
przywróciłam do życia?
Po domu rozległo się pukanie. Pisnęłam i przyłożyłam dłoń do ust.
- Frankie? - zawołał głos. - Ja, hm... Oj. Jestem w lekkim nieładzie. - Zaśmiał się z
samego siebie. - Ale przyszedłem. To najważniejsze. Jestem tu, żeby cię zabrać na bal!
- Nie musimy tam iść - powiedziałam. Czy to mój glos brzmiał tak piskliwie? - Komu
potrzebny bal? Serio!
- Tak, jasne, i to mówi dziewczyna, która zabiłaby, byle tylko przeżyć romantyczny
wieczór. - Gałka drzwi zaklekotała. - Nie wpuścisz mnie do środka? Oddychałam tak szybko,
że zakręciło mi się w głowie. Dała się słyszeć seria plusków, tak jakby ktoś wrzucał do kosza
przejrzałe truskawki, a potem:
- O kurczę. Nie jest dobrze.
- Will? - wyszeptałam.
- To jest takie niefajne... masz może jakiś wywabiacz do plam? Jasna cholera. Jasna,
jasna, jasna cholera.
- Nie gniewasz się, prawda? - spytał Will. Wydawał się zmartwiony. - Przyszedłem
tak szybko, jak się dało. Ale to było megadziwne, Frankie. Bo, no wiesz... Myślałam o
trumnach bez powietrza, głęboko pod ziemią. Błagam, nie, pomyślałam.
- Nieważne. Było dziwnie, i tak to zostawmy. - Próbował rozluznić atmosferę. -
Wpuścisz mnie wreszcie czy nie? Rozpadam się tutaj!
Przywarłam do ściany. Kolana mi się ugięły i nie za bardzo kontrolowałam mięśnie,
ale przypomniałam sobie, że za tymi solidnymi drzwiami wejściowymi jestem bezpieczna.
Czymkolwiek był Will, wciąż był z krwi i kości. Przynajmniej częściowo. Ale nie był jeszcze
duchem, który mógłby przeniknąć przez ścianę.
- Will, musisz sobie iść - powiedziałam. - Popełniłam błąd, okej?
- Błąd? Co masz na myśli? - Jego dezorientacja łamała mi serce.
- Chodzi o to... O Boże. - Zaczęłam płakać. - Już do siebie nie pasujemy. Rozumiesz
to, prawda?
- Nie, nie rozumiem. Chciałaś, żebym cię zaprosił na bal, więc zaprosiłem. A teraz bez
żadnego powodu... Aaa! Rozumiem!
- Rozumiesz?
- Nie chcesz, żebym cię zobaczył! To o to chodzi, prawda? Denerwujesz się, czy
ładnie wyglądasz!
- Emm... - Powinnam to ciągnąć? Powinnam powiedzieć tak, żeby tylko sobie
poszedł?
- Frankie. Dziewczyno. Nie masz się czym martwić. - Zaśmiał się. - Po pierwsze,
jesteś piękna, a po drugie w zestawieniu ze mną, nie ma mowy, żebyś nie wyglądała jak... Nie
wiem, anioł z nieba.
Wyraznie mu ulżyło, jakby czuł, że coś tu nie gra, i tylko nie potrafił tego
sprecyzować. Ale teraz już wiedział: Frankie i jej problemy z samooceną, tylko tyle!
Niemądra Frankie! Usłyszałam szuranie, a potem uderzenie małej drewnianej pokrywy.
Zesztywniałam, bo znałam ten dzwięk. Skrzynka na mleko, cholera. Przypomniał sobie o
kluczu w skrzynce na mleko.
- Sam się wpuszczę - zawołał, i szurając, wrócił do drzwi wejściowych. - Okej,
Franks? Bo nagle poczułem, że umieram z tęsknoty za tobą! - Znów się roześmiał
rozradowany. - Nie, czekaj, to jakoś zle wyszło... Ale co tam, to chyba temat przewodni
wieczoru. Wszystko wychodzi jakoś nie tak... I naprawdę mam na myśli wszystko!
Pobiegłam do gabinetu i zaczęłam gorączkowo, na czworakach, przeszukiwać
podłogę. Gdyby tylko nie było tak ciemno! Zasuwka się zacięła; Will zabrzęczał kluczami.
Oddychał z charkotem.
- Wchodzę, Frankie! - zawołał. Brzęk, brzęk. - Nadchodzę tak szybko, jak tylko mogę!
Mój strach osiągnął takie wyżyny, że czułam się, jakbym została przeniesiona do
innego wymiaru rzeczywistości. Spazmatycznie łapałam powietrze i krzyczałam. Słyszałam
samą siebie, a moje dłonie po omacku czegoś szukały. Zamek przekręcił się ze szczękiem.
- Tak! - zapiał Will.
Drzwi zaszurały o wytarty dywan w tej samej chwili, w której zamknęłam w dłoni
kruszejący bukiecik.
- Frankie? Czemu tu jest tak ciemno? I czemu nie jesteś... Mocno zacisnęłam powieki [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl aikidobyd.xlx.pl
Możemy nawet pójść na bal!
- Nie, Frankie! - Głos Yun Sun zabrzmiał ostrzej.
- Jestem kompletną idiotką! Czemu nie pomyślałam o tym wcześniej?
- Czekaj. Nie rób tego, nie wypowiadaj... - Urwała. Usłyszałam uuupsss , a zaraz
potem pijackie przeprosiny i kogoś, kto mówił: Och, masz piękną suknię! Wyglądało na to, że
wszyscy dobrze się bawią. Niedługo będę się bawić razem z nimi. Dotarłam do gabinetu i
podeszłam do półki, na której zostawiłam bukiecik. Po omacku przeszukałam górną półkę.
Palce trafiły na coś miękkiego, jakby płatki skóry.
- Już jestem z powrotem - rzuciła Yun Sun. Hałas był bardziej przytłumiony;
widocznie wyszła na zewnątrz. - Frankie, wiem, że cierpisz. Wiem o tym. Ale to, co
przydarzyło się Willowi, było tylko zbiegiem okoliczności. Strasznym, okropnym zbiegiem
okoliczności.
- Nazywaj to, jak chcesz - odparłam. - Wypowiadam drugie życzenie. - Wyciągnęłam
bukiecik zza książek. Niepokój Yun Sun rósł.
- Nie, Frankie, nie możesz!
- Czemu nie?
- Spadł z dziewięćdziesięciu metrów! Jego ciało było... Powiedzieli, że był strasznie
pogruchotany... Dlatego miał zamkniętą trumnę, pamiętasz?
- No i?
- Gnił w trumnie przez trzynaście dni! - krzyknęła.
- Yun Sun, to co mówisz jest niesmaczne. Powiedz szczerze, gdyby chodziło o
Jeremy'ego, w ogóle nie byłoby tej rozmowy, prawda? - Przysunęłam kwiaty do twarzy,
delikatnie dotykając płatków ustami. - Słuchaj, muszę już kończyć. Ale zostawcie dla mnie
trochę ponczu! I dla Willa też! Ooo, dla Willa zostawcie go dużo, założę się, że będzie
strasznie spragniony! Zamknęłam telefon. Podniosłam bukiecik do góry.
- Chcę, żeby Will znowu był żywy! - krzyknęłam w radosnym uniesieniu. Powietrze
wypełnił przykry smród zgnilizny. Bukiecik się zwinął, jakby pączki kurczyły się i kuliły.
Odrzuciłam go od siebie odruchowo, jakbym strącała skorka, który przypadkiem wlazł mi na
rękę. Ale co tam. Bukiecik nie był ważny. Ważny był tylko Will. Gdzie on jest? Rozejrzałam
się, spodziewając się, że zobaczę go siedzącego na sofie, z wyrazem twarzy pod tytułem:
Boisz się wiązki suchych kwiatów? %7łałosne! Sofa była pusta, stała przy ścianie ponura i
złowroga. Rzuciłam się do okna i wyjrzałam na zewnątrz. Nic. Tylko wiatr poruszał liśćmi na
wietrze.
- Will? - spytałam.
I znowu nic. Potworna studnia rozczarowania otwarła się w moim wnętrzu. Zapadłam
się w skórzany fotel taty.
Głupia Frankie. Głupia, niemądra, żałosna. Czas mijał. Grały cykady. Głupie cykady.
I nagle słaby, głuchy odgłos. I kolejny. Wyprostowałam się.
%7łwir zachrzęścił na drodze... A może na podjezdzie? Głuche odgłosy się zbliżały.
Były wysilone, jakby dziwne, nieregularne utykanie albo jakby ktoś coś wlókł.
Wytężyłam słuch.
O, teraz - uderzenie, pół metra ode mnie, na ganku. Ten dzwięk zdecydowanie nie był
ludzki.
Zcisnęło mnie w gardle, gdy słowa Yun Sun dotarły do mnie. Pogruchotany, mówiła.
Gnijący.
Wcześniej jej nie słuchałam. A teraz było już za pózno. Co ja narobiłam?
Wyskoczyłam z fotela i uciekłam do przedpokoju, żeby schronić się przed oczami
kogoś lub czegoś - kto mógłby zajrzeć do gabinetu przez wielkie okna. Co ja właściwie
przywróciłam do życia?
Po domu rozległo się pukanie. Pisnęłam i przyłożyłam dłoń do ust.
- Frankie? - zawołał głos. - Ja, hm... Oj. Jestem w lekkim nieładzie. - Zaśmiał się z
samego siebie. - Ale przyszedłem. To najważniejsze. Jestem tu, żeby cię zabrać na bal!
- Nie musimy tam iść - powiedziałam. Czy to mój glos brzmiał tak piskliwie? - Komu
potrzebny bal? Serio!
- Tak, jasne, i to mówi dziewczyna, która zabiłaby, byle tylko przeżyć romantyczny
wieczór. - Gałka drzwi zaklekotała. - Nie wpuścisz mnie do środka? Oddychałam tak szybko,
że zakręciło mi się w głowie. Dała się słyszeć seria plusków, tak jakby ktoś wrzucał do kosza
przejrzałe truskawki, a potem:
- O kurczę. Nie jest dobrze.
- Will? - wyszeptałam.
- To jest takie niefajne... masz może jakiś wywabiacz do plam? Jasna cholera. Jasna,
jasna, jasna cholera.
- Nie gniewasz się, prawda? - spytał Will. Wydawał się zmartwiony. - Przyszedłem
tak szybko, jak się dało. Ale to było megadziwne, Frankie. Bo, no wiesz... Myślałam o
trumnach bez powietrza, głęboko pod ziemią. Błagam, nie, pomyślałam.
- Nieważne. Było dziwnie, i tak to zostawmy. - Próbował rozluznić atmosferę. -
Wpuścisz mnie wreszcie czy nie? Rozpadam się tutaj!
Przywarłam do ściany. Kolana mi się ugięły i nie za bardzo kontrolowałam mięśnie,
ale przypomniałam sobie, że za tymi solidnymi drzwiami wejściowymi jestem bezpieczna.
Czymkolwiek był Will, wciąż był z krwi i kości. Przynajmniej częściowo. Ale nie był jeszcze
duchem, który mógłby przeniknąć przez ścianę.
- Will, musisz sobie iść - powiedziałam. - Popełniłam błąd, okej?
- Błąd? Co masz na myśli? - Jego dezorientacja łamała mi serce.
- Chodzi o to... O Boże. - Zaczęłam płakać. - Już do siebie nie pasujemy. Rozumiesz
to, prawda?
- Nie, nie rozumiem. Chciałaś, żebym cię zaprosił na bal, więc zaprosiłem. A teraz bez
żadnego powodu... Aaa! Rozumiem!
- Rozumiesz?
- Nie chcesz, żebym cię zobaczył! To o to chodzi, prawda? Denerwujesz się, czy
ładnie wyglądasz!
- Emm... - Powinnam to ciągnąć? Powinnam powiedzieć tak, żeby tylko sobie
poszedł?
- Frankie. Dziewczyno. Nie masz się czym martwić. - Zaśmiał się. - Po pierwsze,
jesteś piękna, a po drugie w zestawieniu ze mną, nie ma mowy, żebyś nie wyglądała jak... Nie
wiem, anioł z nieba.
Wyraznie mu ulżyło, jakby czuł, że coś tu nie gra, i tylko nie potrafił tego
sprecyzować. Ale teraz już wiedział: Frankie i jej problemy z samooceną, tylko tyle!
Niemądra Frankie! Usłyszałam szuranie, a potem uderzenie małej drewnianej pokrywy.
Zesztywniałam, bo znałam ten dzwięk. Skrzynka na mleko, cholera. Przypomniał sobie o
kluczu w skrzynce na mleko.
- Sam się wpuszczę - zawołał, i szurając, wrócił do drzwi wejściowych. - Okej,
Franks? Bo nagle poczułem, że umieram z tęsknoty za tobą! - Znów się roześmiał
rozradowany. - Nie, czekaj, to jakoś zle wyszło... Ale co tam, to chyba temat przewodni
wieczoru. Wszystko wychodzi jakoś nie tak... I naprawdę mam na myśli wszystko!
Pobiegłam do gabinetu i zaczęłam gorączkowo, na czworakach, przeszukiwać
podłogę. Gdyby tylko nie było tak ciemno! Zasuwka się zacięła; Will zabrzęczał kluczami.
Oddychał z charkotem.
- Wchodzę, Frankie! - zawołał. Brzęk, brzęk. - Nadchodzę tak szybko, jak tylko mogę!
Mój strach osiągnął takie wyżyny, że czułam się, jakbym została przeniesiona do
innego wymiaru rzeczywistości. Spazmatycznie łapałam powietrze i krzyczałam. Słyszałam
samą siebie, a moje dłonie po omacku czegoś szukały. Zamek przekręcił się ze szczękiem.
- Tak! - zapiał Will.
Drzwi zaszurały o wytarty dywan w tej samej chwili, w której zamknęłam w dłoni
kruszejący bukiecik.
- Frankie? Czemu tu jest tak ciemno? I czemu nie jesteś... Mocno zacisnęłam powieki [ Pobierz całość w formacie PDF ]