[ Pobierz całość w formacie PDF ]
na niego byłby nieodwołalny. Zacząłem więc rozmyślać, co mam przedsięwziąć. Tymczasem
zaś dla chwilowego zażegnania burzy za pośrednictwem lokaja Szczepana, który mnie
obsługiwał, rozpuściłem wieść, iż z wilkiem sprawa w tych dniach się skończy .
Wiadomość tego rodzaju zrobiła w kuchni duże wrażenie i w duchowym organizmie
wszystkich członków owego społeczeństwa miejsce nienawiści zajęło teraz oczekiwanie
pełne żywej ciekawości; a to tym bardziej iż Szczepan nie powtórzył słów moich literalnie,
aby jakoby od siebie samego dał do zrozumienia, że dziś a jutro diabli wilka wezmą na
pewniaka . Drożdżewicz łypnął oczyma podejrzliwie na Szczepana, bo upatrywał on w takim
przemówieniu wyrazną prywatę lokaja ex re2 kości, dosyć troskliwie po każdym obiedzie
usuwanych ze stołu, a między kośćmi nierzadko też i wcale smacznych kąsków. Tak to
2
Ex re (łac.) z powodu
23
dzikiemu zwierzęciu trudno wyżyć wśród uspołecznionych i należycie zorganizowanych
ludzi!
Co ja tu robię? myślałem łamiąc sobie głowę ciągle a nadaremnie. Aż błysnęła mi
myśl niebotyczna. Był w sąsiedztwie leśniczy, kawaler pan Izydor Wywiałkiewicz, jak to
mówią, dobra dusza, człowiek uprzejmy, szczery, wylewny, gotów zawsze zrobić dla
każdego wszystko, czego by od niego zażądano. Mieszkał on na ustroniu z dala od świata w
lesie; pomyślałem więc, iż u niego Buta przechowa się jakiś czas, a co należy zrobić potem,
pomyślimy innym razem. Zadowolony z mego postanowienia, zasiadłem zaraz i napisałem
list krótki, a już w czasie pisania tego listu oblegała mnie niepewność, czy aby
Wywiałkiewicza posłaniec z pismem w domu zastanie, bo, co prawda, pan Izydor był po
trochu pędziwiatrem. Rzeczony list tak brzmiał:
Szanowny i kochany panie Izydorze!
Zawsze Cię lubię oglądać i zawsze czuję potrzebę tego, jednakże
zwykle mam mało czasu albo go wcale nie mam, aby Cię odwiedzić.
Dzisiaj zaś szczególniej, dla wielu ważnych względów, nie mogę przy
być na Leśniczówkę. Zlituj się, panie Izydorze, przyjedz Ty do Mało
wieży, choćby o północy. Oprócz bowiem pragnienia zobaczenia się
z Tobą mam nadto bardzo ważny osobisty interes, wymagający Twej
rady i pomocy.
Konny posłaniec popędził cwałem na leśniczówkę, unosząc moje pismo.
Dwie mile drogi, to najwyżej dwie godziny obliczałem tyleż z powrotem, przeto za
jakie pięć godzin Wywałkiewicz może już być tutaj; przecież przez ten czas Buty nie otrują,
choćby też dla prostej ciekawości, wzbudzonej przez Szczepana, co się stanie z wilkiem .
Tymczasem poszedłem do klombu, aby odwiedzić samotnika. Rzecz prosta, iż moje
własne usposobienie nakazywało mi widzieć jakiś niezwykły psychiczny stan duszy
zwierzęcej. Wydawało mi się, jakoby Buta utracił zupełnie swoją dzikość i okazywał mi
nadzwyczajne odznaki przywiązania. Usiadłem przy nim pod drzewem, kładłem jego głowę
na moich kolanach, brałem w rękę łapy, głaskałem go, wyjmowałem mu z wełniastej szyi
liście oraz słomę. Buta zachowywał się spokojnie, a gdym miał odchodzić, spojrzał na mnie
tak wymownie, że sądziłem, iż chce, abym jeszcze pozostał, więc pozostałem. Milord i Jork
najczęściej mi towarzyszyli, kiedym odwiedzał wilka, ale oba te psy pozostawały zwykle
przed klombem; zapewne wstręt nie pozwalał im zbliżać się ku legowisku swego
współplemieńca. Przez cały więc czas moich odwiedzin, przysiadłszy na tylnych łapach,
oczekiwały mego powrotu, a na ich fizjonomiach malowało się najwyrazniejsze
niezadowolenie. Gwiżdżąc, nawołując po imieniu, przyzywałem nieraz dzielne psy do siebie;
wówczas odzywały się poszczekując, niecierpliwiły się, przyskakiwały do samych krzaków
klombu, ale nigdy nie chciały wejść do wnętrza. Nawet ręka moja, jeśli nią przed chwilą
głaskałem wilka, miała jakąś złą woń dla psów, bo żaden do niej nie chciał się przybliżyć.
Swoją drogą Buta, słysząc moje gwizdanie i oszczekiwanie klombu przez psy, jeżył sierść,
podnosił się, wyciągał naprzód głowę, wyszczerzał ostre białe zęby, gotując się do
przewidywanej walki. Podobał mi się w tej gniewnej postaci, w gotowości na wszelki
wypadek. Podczas przechadzek żaden z psów nigdy się do mnie nie przybliżył, jeżeli
prowadziłem wilka. Wszelkie zaś przypadkowe zbliżenia się nasze groziły zwykle
wybuchem wściekłości ze stron obu. Trzeba było wtenczas widzieć Milorda, jak on stawał
naprzeciw Buty. Jego piękne, łagodne oczy, pałały iskrami, wielki ogon, ozdobiony białym
jedwabnym a długim włosem wznosił się niby bojowy sztandar; pies ten przechodził [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl aikidobyd.xlx.pl
na niego byłby nieodwołalny. Zacząłem więc rozmyślać, co mam przedsięwziąć. Tymczasem
zaś dla chwilowego zażegnania burzy za pośrednictwem lokaja Szczepana, który mnie
obsługiwał, rozpuściłem wieść, iż z wilkiem sprawa w tych dniach się skończy .
Wiadomość tego rodzaju zrobiła w kuchni duże wrażenie i w duchowym organizmie
wszystkich członków owego społeczeństwa miejsce nienawiści zajęło teraz oczekiwanie
pełne żywej ciekawości; a to tym bardziej iż Szczepan nie powtórzył słów moich literalnie,
aby jakoby od siebie samego dał do zrozumienia, że dziś a jutro diabli wilka wezmą na
pewniaka . Drożdżewicz łypnął oczyma podejrzliwie na Szczepana, bo upatrywał on w takim
przemówieniu wyrazną prywatę lokaja ex re2 kości, dosyć troskliwie po każdym obiedzie
usuwanych ze stołu, a między kośćmi nierzadko też i wcale smacznych kąsków. Tak to
2
Ex re (łac.) z powodu
23
dzikiemu zwierzęciu trudno wyżyć wśród uspołecznionych i należycie zorganizowanych
ludzi!
Co ja tu robię? myślałem łamiąc sobie głowę ciągle a nadaremnie. Aż błysnęła mi
myśl niebotyczna. Był w sąsiedztwie leśniczy, kawaler pan Izydor Wywiałkiewicz, jak to
mówią, dobra dusza, człowiek uprzejmy, szczery, wylewny, gotów zawsze zrobić dla
każdego wszystko, czego by od niego zażądano. Mieszkał on na ustroniu z dala od świata w
lesie; pomyślałem więc, iż u niego Buta przechowa się jakiś czas, a co należy zrobić potem,
pomyślimy innym razem. Zadowolony z mego postanowienia, zasiadłem zaraz i napisałem
list krótki, a już w czasie pisania tego listu oblegała mnie niepewność, czy aby
Wywiałkiewicza posłaniec z pismem w domu zastanie, bo, co prawda, pan Izydor był po
trochu pędziwiatrem. Rzeczony list tak brzmiał:
Szanowny i kochany panie Izydorze!
Zawsze Cię lubię oglądać i zawsze czuję potrzebę tego, jednakże
zwykle mam mało czasu albo go wcale nie mam, aby Cię odwiedzić.
Dzisiaj zaś szczególniej, dla wielu ważnych względów, nie mogę przy
być na Leśniczówkę. Zlituj się, panie Izydorze, przyjedz Ty do Mało
wieży, choćby o północy. Oprócz bowiem pragnienia zobaczenia się
z Tobą mam nadto bardzo ważny osobisty interes, wymagający Twej
rady i pomocy.
Konny posłaniec popędził cwałem na leśniczówkę, unosząc moje pismo.
Dwie mile drogi, to najwyżej dwie godziny obliczałem tyleż z powrotem, przeto za
jakie pięć godzin Wywałkiewicz może już być tutaj; przecież przez ten czas Buty nie otrują,
choćby też dla prostej ciekawości, wzbudzonej przez Szczepana, co się stanie z wilkiem .
Tymczasem poszedłem do klombu, aby odwiedzić samotnika. Rzecz prosta, iż moje
własne usposobienie nakazywało mi widzieć jakiś niezwykły psychiczny stan duszy
zwierzęcej. Wydawało mi się, jakoby Buta utracił zupełnie swoją dzikość i okazywał mi
nadzwyczajne odznaki przywiązania. Usiadłem przy nim pod drzewem, kładłem jego głowę
na moich kolanach, brałem w rękę łapy, głaskałem go, wyjmowałem mu z wełniastej szyi
liście oraz słomę. Buta zachowywał się spokojnie, a gdym miał odchodzić, spojrzał na mnie
tak wymownie, że sądziłem, iż chce, abym jeszcze pozostał, więc pozostałem. Milord i Jork
najczęściej mi towarzyszyli, kiedym odwiedzał wilka, ale oba te psy pozostawały zwykle
przed klombem; zapewne wstręt nie pozwalał im zbliżać się ku legowisku swego
współplemieńca. Przez cały więc czas moich odwiedzin, przysiadłszy na tylnych łapach,
oczekiwały mego powrotu, a na ich fizjonomiach malowało się najwyrazniejsze
niezadowolenie. Gwiżdżąc, nawołując po imieniu, przyzywałem nieraz dzielne psy do siebie;
wówczas odzywały się poszczekując, niecierpliwiły się, przyskakiwały do samych krzaków
klombu, ale nigdy nie chciały wejść do wnętrza. Nawet ręka moja, jeśli nią przed chwilą
głaskałem wilka, miała jakąś złą woń dla psów, bo żaden do niej nie chciał się przybliżyć.
Swoją drogą Buta, słysząc moje gwizdanie i oszczekiwanie klombu przez psy, jeżył sierść,
podnosił się, wyciągał naprzód głowę, wyszczerzał ostre białe zęby, gotując się do
przewidywanej walki. Podobał mi się w tej gniewnej postaci, w gotowości na wszelki
wypadek. Podczas przechadzek żaden z psów nigdy się do mnie nie przybliżył, jeżeli
prowadziłem wilka. Wszelkie zaś przypadkowe zbliżenia się nasze groziły zwykle
wybuchem wściekłości ze stron obu. Trzeba było wtenczas widzieć Milorda, jak on stawał
naprzeciw Buty. Jego piękne, łagodne oczy, pałały iskrami, wielki ogon, ozdobiony białym
jedwabnym a długim włosem wznosił się niby bojowy sztandar; pies ten przechodził [ Pobierz całość w formacie PDF ]