download > pdf > do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Tak.
- Odpowiesz mi?
- Tak .
Otworzyłem oczy.
 Nie uważasz, że dobrze nam razem?
Byłem rozczarowany, spodziewałem się jakiegoś bardziej...
hmm - zasadniczego i wzniosłego pytania.
 Tak.
147
- Ty też tak uważasz?
- Tak.
- Bo ja uważam, że dobrze nam razem... Lubię być z to-
bą, bo nigdy się nie nudzę. Nawet gdy nie rozmawiamy, nawet
gdy się nie dotykamy, nawet gdy nie przebywamy w tym sa-
mym pokoju, nie nudzę się. Nigdy się nie nudzę. Myślę, że
dlatego, bo mam do ciebie zaufanie, mam zaufanie do twojego
sposobu myślenia. Czy to, co mówię, jest zrozumiałe? Lubię
w tobie to wszystko, co widzę i czego nie widzę. A przecież
znam twoje wady. I właśnie mam wrażenie, że twoje wady
pasują do moich cech. Nie boimy się tych samych rzeczy.
Nawet nasze demony pasują do siebie! Ty jesteś wart więcej,
niż to okazujesz, a ja przeciwnie. Co do mnie, potrzebne mi
jest twoje spojrzenie, żeby uzyskać więcej... substancji? Jak to
się mówi po francusku? Stałości? Gdy chce się powiedzieć, że
ktoś ma ciekawe wnętrze?
- Głębi?
- No właśnie! Ja jestem jak latawiec urwany z uwięzi.
Puf! Odfruwam... A ty - to zabawne, często to sobie powta-
rzam - masz dość siły, żeby mnie przy sobie zatrzymać, i dość
inteligencji, żeby mi pozwolić uciec.
- Dlaczego mi to mówisz?
- Chciałam, żebyś wiedział.
- Dlaczego teraz?
- Nie wiem... Czyż to nie wspaniałe spotkać kogoś i móc
sobie powiedzieć: z tą osobą jest mi dobrze?
148
- Ale dlaczego mówisz to teraz?
- Bo czasami mam wrażenie, że nie zdajesz sobie sprawy
z szansy, jaką nam...
- Matyldo?
- Tak.
- Chcesz ode mnie odejść?
- Nie.
- Nie jesteś szczęśliwa?
- Nie za bardzo .
I na tym poprzestaliśmy.
Nazajutrz rozeszliśmy się każde w swoją stronę.
Wystygła mi herbata.
- To koniec?
- Prawie.
Kilka tygodni pózniej przyjechała do Paryża i poprosiła o
spotkanie. Byłem szczęśliwy i jednocześnie niespokojny. Szli-
śmy dłuższy czas ulicą, prawie nie odzywając się, a potem
poszliśmy na obiad na Pola Elizejskie.
A kiedy ośmieliłem się wziąć jej dłonie w swoje, powie-
działa:
 Pierre, jestem w ciąży.
- Z kim? - zapytałem przerażony.
Wstała i odsunęła krzesło.
 Z nikim .
Włożyła płaszcz. Przesłała mi olśniewający uśmiech.
 Dziękuję, tego się właśnie spodziewałam po tobie. Odbyłam
149
całą tę podróż po to, żeby to od ciebie usłyszeć. Zaryzykowa-
łam .
Coś bełkotałem, chciałem wstać, ale noga stołu...
Zrobiła ruch ręką:
 Nie ruszaj się .
Jej oczy błyszczały.
 Mam to, czego chciałam. Nie byłam w stanie cię opuścić.
Nie chcę spędzić życia na czekaniu na ciebie, ale... Musiałam
usłyszeć na własne uszy te dwa słowa. Musiałam na własne
oczy zobaczyć twoje tchórzostwo. Dotknąć go palcem, rozu-
miesz? Nie, nie ruszaj się... nie ruszaj się, słyszysz?! Muszę
już iść. Jestem zmęczona... %7łebyś wiedział, jaka jestem zmę-
czona, Pierre... Ja... już dłużej nie mogę...
Wstałem.
 Powiedz, że pozwolisz mi odejść, prawda? Pozwolisz mi
odejść? Musisz mi pozwolić, i to teraz, musisz mi pozwolić... -
Dławiła się. - Pozwolisz mi odejść, prawda? .
Zgodziłem się.
 Ale ty wiesz, że cię kocham, wiesz, prawda? - wyrzuciła
na koniec.
Odeszła. Przy drzwiach odwróciła się jeszcze. Wpatrywała
się we mnie i potrząsała głową.
*
Teść wstał, żeby zabić jakieś żyjątko na lampie. Wylał
resztkę zawartości butelki do swojego kieliszka.
150
- Teraz to już skończone?
- Tak.
- Nigdy jej nie odzyskałeś?
- Nie.
- I co zrobiłeś?
- Nic. Położyłem się do łóżka.
- Położyłeś się do łóżka?
- Tak.
- Jak to?
- Zwyczajnie, na Boga! Poczułem ogromną słabość, po-
tworne znużenie... Od wielu miesięcy prześladowało mnie
obumarłe drzewo. O każdej godzinie dnia czy nocy widziałem
siebie wdrapującego się na bezlistne drzewo i rzucającego się
w jego pusty pień. A upadek był bezbolesny, łagodny... jak-
bym spływał na spadochronie. Spływałem, odbijałem się, spa-
dałem coraz niżej, i jeszcze się odbijałem. Nie przestawałem o
tym myśleć. Podczas zebrania, przy stole, w samochodzie,
próbując zasnąć. Wdrapywałem się na moje drzewo i dobro-
wolnie spadałem.
- Depresja?
- Tylko bez wielkich słów, proszę cię, bez wielkich słów...
Przecież wiesz dobrze, jak to się odbywa u Dipellów - zaśmiał
się szyderczo - sama o tym niedawno mówiłaś. Bez humorów,
bez łez, bez żółci. Nie, elementarna przyzwoitość nie pozwoli-
łaby mi na taki wybryk. Więc zachorowałem na żółtaczkę. To
było bardziej stosowne. Obudziłem się nazajutrz z żółtymi jak
cytryna białkami oczu, z mdłościami i z niesmakiem do
151
wszystkiego. Jak widzisz, trudno o lepszy żart! Ostra żółtacz-
ka u człowieka, który podróżuje! - naprawdę nie można wy-
myślić nic lepszego!
Christine rozebrała mnie i położyła do łóżka.
Byłem bez sił, nie mogłem wykonać najmniejszego ruchu...
Leżałem tak miesiąc - wciąż mnie mdliło i byłem tym kom-
pletnie wycieńczony... Gdy chciało mi się pić, czekałem, aż
ktoś wejdzie i poda mi szklankę, a gdy było mi zimno, nie
miałem sił, żeby podciągnąć kołdrę. Nie odzywałem się sło-
wem. Zabroniłem otwierać żaluzje. Zamieniłem się w zniedo-
łężniałego starca. Dobroć Suzanne, moja niemoc, szepty dzie-
ci, wszystko mnie przerastało, wyczerpywało. Czy nie można
by zamknąć tych drzwi raz a dobrze i zostawić mnie w spoko-
ju, samego z moim smutkiem? Czy Matylda przyjechałaby,
gdyby... Gdyby... Och... Jaki ja byłem zmęczony. A wspo-
mnienia, wyrzuty sumienia i moje tchórzostwo dobijały mnie
do reszty. Z na wpół zamkniętymi oczami, bliski śmierci, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aikidobyd.xlx.pl
  •