[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Taka rzecz długo tkwi w pamięci.
- Nie będę was niewolić - rzekł krótko Mendez. - Zostańcie!
Długo jeszcze wspomnienie słów Quintarra nie dawało mu spokoju. Sąsiedzi? Nigdy
nie myślał w ten sposób o Indiosach. Prawda, gdyby nie było mordów, grabieży, niewolenia
kobiet, może nie powstaliby przeciw chrześcijanom. Gdyby! %7ładna moc nie zdoła zmienić
tego, co się stało. Mendez przecie miał też pozostać w Betleem. Był jednak żołnierzem i
spełniał swój obowiązek. Teraz, gdy wybuchła wojna, poddał się jej prawom.
Pod wieczór ustawił ludzi na skraju osiedla. Adelantado miał przybyć tuż przed
wymarszem. Donowie i mossenos - również jeszcze nie nadeszli. Pewno gdzieś w zaciszu
dopijali ostatnich kruż. Mendez przechadzał się wzdłuż szeregu, sprawdzając z całą
skrupulatnością broń i ekwipunek. Ten ostatni przegląd okazał się potrzebny. U jednego z
żołnierzy kurek w arkebuzie nie chodził, innemu znów nie chciało się dzwigać forkietu. Torba
przytroczona do aguchetty opasującej półpancerz Garcii wydała się Mendezowi dziwnie
wiotka.
- Zabraliście prochy i kule?
- Jakże by nie.
Sprawdził. Garść prochu i ani kawałka ołowiu.
- Co to ma znaczyć? Powiadałem przecież wyraznie: na pięć strzałów.
Garcia opuścił głowę i odszedł bez słowa ku zbrojowni.
Aupy - Mendez patrzył w ślad za nim - oto co miał na myśli. I na pewno nie tylko on
jeden .
Wreszcie nadciągnął adelantado w otoczeniu hidalgos. Ich rozognione twarze
świadczyły, że musieli tęgo łyknąć na odchodnym. Zapadał zmrok. Odblask ognisk pełgał po
słomianych ścianach. Nocne ronty odmaszerowały na swe posterunki.
Przy burcie Kapitanów ciemna sylwetka admirała. Zwiatło latarni padało na złocisty
krzyż w jego ręku. Przeżegnał nim oddział. Ten i ów obnażył głowę. Nie wszyscy jednak.
- Oddział gotów - zameldował Mendez, stojąc przed adelantado. Pozory musiały być
zachowane. W oczach ludzi dowodził wyprawą don Bartholomeo. Tak zresztą być musiało.
Mendez nie dałby sobie rady z gromadą niesfornej szlachty. Nie słuchaliby rozkazów
człowieka niższej kondycji.
Adelantado dał znak. Oddział rozciągnął się w długą linię. Szli gęsiego, indiańskim
obyczajem. Panowało milczenie. Głuchy tupot kroków wsiąkał w potężniejący huk morza. Z
rzadka brzęknęła stal. Czasem rozległo się zdławione przekleństwo, gdy któryś z żołnierzy
potknął się o wystający z ziemi korzeń.
Wkrótce znikły za drzewami łuny ognisk płonących w osadzie. Mendez i Escobar
prowadzili oddział brzegiem morza, obserwując uważnie linię zarośli. Gdy uszli ze dwie ligi,
w grupie szlachty idącej za adelantado dały się słyszeć coraz głośniejsze sarkania. Nie dbali
już, by maszerować gęsiego. Nie dbali o zachowanie nakazanych odstępów. Skupili się w
nieforemną gromadkę.
- Idziemy i idziemy, a końca nie widać - narzekał don Talavero - licho wie dokąd?
Może prosto diabłu na rogi?
Don Bartholomeo z trudem zaprowadził porządek.
Wreszcie czarna ściana zarośli cofnęła się w głąb lądu, odsłaniając szeroką polanę.
Mendez rozpoznał drzewo, pod którym wtedy kryli się indiańscy zwiadowcy, trawa była
zdeptana, widniały liczne ślady ognisk.
Teraz mieli do pokonania najtrudniejszy odcinek drogi. Mendez skierował się bez
wahania ku ścieżce, którą przed dwoma dniami odeszli wojownicy Ku-ceiba-paity.
Przedzierali się przez zarośla, w końcu dotarli do polany porośniętej wysoką trawą. Poruszali
się z największą ostrożnością. Mogli tu napotkać wysunięte czujki Indian. Zerwał się wiatr.
Był ich sprzymierzeńcem, głusząc szczęk broni i odgłos kroków. Po godzinie zamajaczyła
przed nimi szeroka wstęga rzeki, jakby świecąca własnym blaskiem. Mendez odetchnął z
ulgą. Nie zabłądzili.
Krótki odpoczynek i oddział ruszył w górę rzeki. Marsz utrudniały splątane krzewy
oraz głębokie rozpadliny, których tu nie brakło. Wkrótce nad leniwym rozlewiskiem ujrzeli
ciemną ławicę piasku. Zeszli po stromiznie. Stanęli nad wodą. Bród.
Mendez pobrnął pierwszy, wznosząc arkebuz wysoko nad głową. Woda sięgała mu po
kolana, po pas, potem prawie do piersi. Nogi grzęzły w mule pokrywającym grubą warstwą
dno. Jeszcze kilka kroków. Wynurzył się nagle i stanął. Był już po drugiej stronie.
Teraz pociągnęli za nim inni. Szereg zbrojnych wił się w wodzie jak cielsko
potwornego węża. Hełmy połyskiwały złociście niczym łuska na jego grzbiecie.
Po tej stronie brzeg leżał nisko i był płaski. Jedna po drugiej wyrastały na nim
sylwetki żołnierzy. Mendez zarządził krótki postój. Wylewano wodę z butów, opatrywano
broń. Wieś Kibiana leżała już gdzieś niedaleko. Zziębnięci i zmoczeni, nie przedłużali
odpoczynku. Tylko marsz mógł ich rozgrzać. Weszli pomiędzy drzewa, przedzierając się
przez zatopiony w mroku las. Escobar i Rollejo szli w przedniej straży. Oni pierwsi
zatrzymali się na skraju zarośli, patrząc na uśpioną wieś Kibiana.
Mendez sprawdził, czy szpada gładko wychodzi z pochwy. Wydał szeptem ostatnie
rozkazy. Teraz najmniejszy nawet szelest mógł ich zdradzić. Gzaty indiańskie musiały być
blisko.
- Jak myślicie, kanoe już nadpłynęły? - spytał adelantado nachylając się do ucha
Mendeza.
- Na pewno.
- Więc dajcie znak.;
Mendez przyłożył stulone dłonie do ust i huknął trzykrotnie, naśladując głos ziemnej
sówki.
Na rzece rozległy się przerazliwe wrzaski. Rybacy ze wsi Tu-pei wzywali pomocy.
Wieś budziła się. Teraz krzyczało już bardzo wiele głosów. Ludzie ze wsi Tu-pei toną!
Włócznia za krótka! Gałąz! Dlaczego nie płyną do brzegu?
W mroku przemknęła sylwetka indiańskiego wojownika. Za nią druga i trzecia.
Zgodnie z przewidywaniami czaty ściągały na brzeg.
- Naprzód! - krzyknął Mendez.
- Naprzód! - wtórował mu adelantado.
Runęli ławą. Już zarys pierwszych chat. Znad rzeki dobiega rosnący gwar.
Nagle przed szeregiem białych zjawił się pierwszy Indianin. Otworzył usta do krzyku.
Klinga ze świstem przecięła powietrze. Ale już biegnie następny. Za nim inni. Dopiero co
wyrwani ze snu, nie rozumiejący, co się dzieje, nie wierzący własnym oczom.
Zanim zdołali wydać okrzyk trwogi, życie ich zgasło niczym płomień zdmuchniętej
świecy.
Biali szli jak lawina, która miażdży wszystko na swej drodze. Stal spadała błyskawicą
zimnego ognia. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl aikidobyd.xlx.pl
Taka rzecz długo tkwi w pamięci.
- Nie będę was niewolić - rzekł krótko Mendez. - Zostańcie!
Długo jeszcze wspomnienie słów Quintarra nie dawało mu spokoju. Sąsiedzi? Nigdy
nie myślał w ten sposób o Indiosach. Prawda, gdyby nie było mordów, grabieży, niewolenia
kobiet, może nie powstaliby przeciw chrześcijanom. Gdyby! %7ładna moc nie zdoła zmienić
tego, co się stało. Mendez przecie miał też pozostać w Betleem. Był jednak żołnierzem i
spełniał swój obowiązek. Teraz, gdy wybuchła wojna, poddał się jej prawom.
Pod wieczór ustawił ludzi na skraju osiedla. Adelantado miał przybyć tuż przed
wymarszem. Donowie i mossenos - również jeszcze nie nadeszli. Pewno gdzieś w zaciszu
dopijali ostatnich kruż. Mendez przechadzał się wzdłuż szeregu, sprawdzając z całą
skrupulatnością broń i ekwipunek. Ten ostatni przegląd okazał się potrzebny. U jednego z
żołnierzy kurek w arkebuzie nie chodził, innemu znów nie chciało się dzwigać forkietu. Torba
przytroczona do aguchetty opasującej półpancerz Garcii wydała się Mendezowi dziwnie
wiotka.
- Zabraliście prochy i kule?
- Jakże by nie.
Sprawdził. Garść prochu i ani kawałka ołowiu.
- Co to ma znaczyć? Powiadałem przecież wyraznie: na pięć strzałów.
Garcia opuścił głowę i odszedł bez słowa ku zbrojowni.
Aupy - Mendez patrzył w ślad za nim - oto co miał na myśli. I na pewno nie tylko on
jeden .
Wreszcie nadciągnął adelantado w otoczeniu hidalgos. Ich rozognione twarze
świadczyły, że musieli tęgo łyknąć na odchodnym. Zapadał zmrok. Odblask ognisk pełgał po
słomianych ścianach. Nocne ronty odmaszerowały na swe posterunki.
Przy burcie Kapitanów ciemna sylwetka admirała. Zwiatło latarni padało na złocisty
krzyż w jego ręku. Przeżegnał nim oddział. Ten i ów obnażył głowę. Nie wszyscy jednak.
- Oddział gotów - zameldował Mendez, stojąc przed adelantado. Pozory musiały być
zachowane. W oczach ludzi dowodził wyprawą don Bartholomeo. Tak zresztą być musiało.
Mendez nie dałby sobie rady z gromadą niesfornej szlachty. Nie słuchaliby rozkazów
człowieka niższej kondycji.
Adelantado dał znak. Oddział rozciągnął się w długą linię. Szli gęsiego, indiańskim
obyczajem. Panowało milczenie. Głuchy tupot kroków wsiąkał w potężniejący huk morza. Z
rzadka brzęknęła stal. Czasem rozległo się zdławione przekleństwo, gdy któryś z żołnierzy
potknął się o wystający z ziemi korzeń.
Wkrótce znikły za drzewami łuny ognisk płonących w osadzie. Mendez i Escobar
prowadzili oddział brzegiem morza, obserwując uważnie linię zarośli. Gdy uszli ze dwie ligi,
w grupie szlachty idącej za adelantado dały się słyszeć coraz głośniejsze sarkania. Nie dbali
już, by maszerować gęsiego. Nie dbali o zachowanie nakazanych odstępów. Skupili się w
nieforemną gromadkę.
- Idziemy i idziemy, a końca nie widać - narzekał don Talavero - licho wie dokąd?
Może prosto diabłu na rogi?
Don Bartholomeo z trudem zaprowadził porządek.
Wreszcie czarna ściana zarośli cofnęła się w głąb lądu, odsłaniając szeroką polanę.
Mendez rozpoznał drzewo, pod którym wtedy kryli się indiańscy zwiadowcy, trawa była
zdeptana, widniały liczne ślady ognisk.
Teraz mieli do pokonania najtrudniejszy odcinek drogi. Mendez skierował się bez
wahania ku ścieżce, którą przed dwoma dniami odeszli wojownicy Ku-ceiba-paity.
Przedzierali się przez zarośla, w końcu dotarli do polany porośniętej wysoką trawą. Poruszali
się z największą ostrożnością. Mogli tu napotkać wysunięte czujki Indian. Zerwał się wiatr.
Był ich sprzymierzeńcem, głusząc szczęk broni i odgłos kroków. Po godzinie zamajaczyła
przed nimi szeroka wstęga rzeki, jakby świecąca własnym blaskiem. Mendez odetchnął z
ulgą. Nie zabłądzili.
Krótki odpoczynek i oddział ruszył w górę rzeki. Marsz utrudniały splątane krzewy
oraz głębokie rozpadliny, których tu nie brakło. Wkrótce nad leniwym rozlewiskiem ujrzeli
ciemną ławicę piasku. Zeszli po stromiznie. Stanęli nad wodą. Bród.
Mendez pobrnął pierwszy, wznosząc arkebuz wysoko nad głową. Woda sięgała mu po
kolana, po pas, potem prawie do piersi. Nogi grzęzły w mule pokrywającym grubą warstwą
dno. Jeszcze kilka kroków. Wynurzył się nagle i stanął. Był już po drugiej stronie.
Teraz pociągnęli za nim inni. Szereg zbrojnych wił się w wodzie jak cielsko
potwornego węża. Hełmy połyskiwały złociście niczym łuska na jego grzbiecie.
Po tej stronie brzeg leżał nisko i był płaski. Jedna po drugiej wyrastały na nim
sylwetki żołnierzy. Mendez zarządził krótki postój. Wylewano wodę z butów, opatrywano
broń. Wieś Kibiana leżała już gdzieś niedaleko. Zziębnięci i zmoczeni, nie przedłużali
odpoczynku. Tylko marsz mógł ich rozgrzać. Weszli pomiędzy drzewa, przedzierając się
przez zatopiony w mroku las. Escobar i Rollejo szli w przedniej straży. Oni pierwsi
zatrzymali się na skraju zarośli, patrząc na uśpioną wieś Kibiana.
Mendez sprawdził, czy szpada gładko wychodzi z pochwy. Wydał szeptem ostatnie
rozkazy. Teraz najmniejszy nawet szelest mógł ich zdradzić. Gzaty indiańskie musiały być
blisko.
- Jak myślicie, kanoe już nadpłynęły? - spytał adelantado nachylając się do ucha
Mendeza.
- Na pewno.
- Więc dajcie znak.;
Mendez przyłożył stulone dłonie do ust i huknął trzykrotnie, naśladując głos ziemnej
sówki.
Na rzece rozległy się przerazliwe wrzaski. Rybacy ze wsi Tu-pei wzywali pomocy.
Wieś budziła się. Teraz krzyczało już bardzo wiele głosów. Ludzie ze wsi Tu-pei toną!
Włócznia za krótka! Gałąz! Dlaczego nie płyną do brzegu?
W mroku przemknęła sylwetka indiańskiego wojownika. Za nią druga i trzecia.
Zgodnie z przewidywaniami czaty ściągały na brzeg.
- Naprzód! - krzyknął Mendez.
- Naprzód! - wtórował mu adelantado.
Runęli ławą. Już zarys pierwszych chat. Znad rzeki dobiega rosnący gwar.
Nagle przed szeregiem białych zjawił się pierwszy Indianin. Otworzył usta do krzyku.
Klinga ze świstem przecięła powietrze. Ale już biegnie następny. Za nim inni. Dopiero co
wyrwani ze snu, nie rozumiejący, co się dzieje, nie wierzący własnym oczom.
Zanim zdołali wydać okrzyk trwogi, życie ich zgasło niczym płomień zdmuchniętej
świecy.
Biali szli jak lawina, która miażdży wszystko na swej drodze. Stal spadała błyskawicą
zimnego ognia. [ Pobierz całość w formacie PDF ]