[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mam. Wujek Tug. Zna pan tego wujka Tuga?
- Pewnie, że znam - marszcząc brwi odparł Lloyd.
- Powiedział, że amulet nie należał do pani Williams i żeby do niego zadzwonić.
- Zatem świetnie, zadzwonię. Dzięki, Waldo. Coś jeszcze?
- Wszystko przebiega gładko, panie Denman. Niech się pan o nic nie martwi.
Lloyd poszedł do saloniku i znalazł książkę telefoniczną San Diego. Przewertował ją w
poszukiwaniu McDonalda z Rosecrans Street i wystukał numer. Długo nikt nie odpowiadał i
gdy wreszcie dziewczęcy głos zapytał: - McDonald, czym mogę służyć? - słychać w nim było
rozpacz spowodowaną jakimś nieszczęściem. Lloyd był pewien, że w tle zawodziły syreny.
- Chciałbym się skontaktować z jednym z waszych kucharzy - rzekł Lloyd. - Facetem,
który każe do siebie mówić Wujcio Tug.
Wydawało się, iż dziewczyna nie może wydobyć z siebie głosu. Lloyd usłyszał
następne syreny i czyjeś nawoływania.
- Co to, czy wszystko u was w porządku? - zapytał. - Sądząc po odgłosach, macie tam
jakąś panikę.
- To Wujcio Tug. - Dziewczyna zaniosła się łkaniem. - W jego samochodzie wybuchł
pożar.
- Co takiego? - zapytał Lloyd. - Wybuchł pożar? Nic mu się chyba nie stało?
Ze sposobu, w jaki dziewczyna zaczęła szlochać, poznał natychmiast, że na pewno coś
mu się stało, a nawet jeszcze gorzej - że nie żyje.
Dziewczyna nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa. Lloyd nie wiedział, że to Sally,
kierowniczka Boba, lecz łatwo było poznać, iż to ktoś bardzo przywiązany do Wujcia Tuga.
W słuchawce odezwał się głos jakiegoś młodzieńca.
- Przykro mi, proszę pana, ale mamy tu w tej chwili niezły kocioł. Wybuchł samochód
i zabiło jednego z kucharzy. Przepraszam. Może mógłby pan zadzwonić pózniej.
Lloydowi nie pozostało nic innego, jak odwiesić słuchawkę i usiadłszy na sofie,
zastanowić się, co, u licha, się dzieje. Jeszcze jeden pożar? Jeszcze jedna śmierć w
płomieniach? To zaczynało wyglądać na coś dużo poważniejszego niż seria nieszczęśliwych
zbiegów okoliczności. To zaczynało wyglądać, jak gdyby ktoś otworzył ogniste wrota piekieł i
widłami nakładał ludzi do środka niczym sam Lucyfer.
Traviata dobiegła dramatycznego końca i nagle nastała cisza. Lloyd poczuł się bardzo
samotny, a także nielicho przestraszony. Przestraszony własną wyobraznią, przestraszony
ogniem i przestraszony myślą, że oto być może po Ziemi przechadzają się tajemniczy ludzie i
dzieją się rzeczy dalece wykraczające poza jego zdolność pojmowania, i to nawet dziś wieczór,
w najzwyklejszej w świecie i dobrze mu znajomej północnej dzielnicy San Diego, podczas gdy
grają cykady, znad oceanu dochodzą łagodne podmuchy bryzy, a księżyc wstaje zza gór
niczym okrzyk bladego strachu.
Joe North spotkał się z nim w muzeum techniki w parku Balboa. Było jedno z owych
rozpalonych do białości popołudni, gdy wszystkie drzewa i budynki wydają się gubić swój
kolor i nawet niebo staje się białe. Lloyd zapłacił wstęp za nich obu i wkroczyli do głównego
holu.
Przez chwilę stali przyglądając się małemu grubaskowi, który z taką zawziętością
pedałował na rowerze podłączonym do dynama, że aż poczerwieniał na twarzy, próbując
wytworzyć dostateczną ilość elektryczności, by zaświeciły się światła przedstawionego w
przekroju forda fairlane'a.
- Niezle ci idzie, malutki - powiedział Joe, poklepawszy chłopca po plecach. - Co byś
powiedział na pracę przy oświetleniu Teatru Miejskiego?
Chłopiec popatrzył na niego jak na wariata. Jego czarnoskóry przyjaciel zawołał przez
cały hol:
- Uważaj, człowieku. Pedały!
Joe przyjrzał się Lloydowi, a potem poddał oględzinom własne ubranie. Był
pomocnikiem scenografa Opery San Diego i na takiego wyglądał: szczupły neohippis, ubrany
w białe spodnie i pstrą czerwoną koszulę. Miał wydatny nos, pod którym widniał wyskubany
wąsik.
- Słuchaj, czy my wyglądamy na pedałów? - spytał Lloyda.
Lloyd wzruszył ramionami.
- Nawet gdybyśmy nimi byli, i tak bym nie poleciał na tego wstrętnego bachora.
Weszli po schodach na podest i usiedli twarzą w twarz po obu stronach ekranu z
pleksiglasu. Gdyby Lloyd miał ochotę pokręcić gałkami po swojej stronie ekranu, mógłby
stopniowo nakładać na rysy twarzy Joego własne odbicie, aż Joe zamieniłby się w niego. North
mógł zrobić to samo.
- Opowiedz mi o Ottonie - poprosił Lloyd.
- Hm, Otto... - odparł Joe. - Co ja takiego mogę o nim powiedzieć? Bardzo dziwny
facet. Wielka charyzma, co do tego nie ma dwóch zdań. Jeden z tych ludzi, na których nie
można nie zwrócić uwagi.
- Jak on wygląda? - spytał Lloyd.
- Koło sześćdziesiątki... nie, prawdopodobnie jeszcze starszy. Wygląda na bardzo [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl aikidobyd.xlx.pl
mam. Wujek Tug. Zna pan tego wujka Tuga?
- Pewnie, że znam - marszcząc brwi odparł Lloyd.
- Powiedział, że amulet nie należał do pani Williams i żeby do niego zadzwonić.
- Zatem świetnie, zadzwonię. Dzięki, Waldo. Coś jeszcze?
- Wszystko przebiega gładko, panie Denman. Niech się pan o nic nie martwi.
Lloyd poszedł do saloniku i znalazł książkę telefoniczną San Diego. Przewertował ją w
poszukiwaniu McDonalda z Rosecrans Street i wystukał numer. Długo nikt nie odpowiadał i
gdy wreszcie dziewczęcy głos zapytał: - McDonald, czym mogę służyć? - słychać w nim było
rozpacz spowodowaną jakimś nieszczęściem. Lloyd był pewien, że w tle zawodziły syreny.
- Chciałbym się skontaktować z jednym z waszych kucharzy - rzekł Lloyd. - Facetem,
który każe do siebie mówić Wujcio Tug.
Wydawało się, iż dziewczyna nie może wydobyć z siebie głosu. Lloyd usłyszał
następne syreny i czyjeś nawoływania.
- Co to, czy wszystko u was w porządku? - zapytał. - Sądząc po odgłosach, macie tam
jakąś panikę.
- To Wujcio Tug. - Dziewczyna zaniosła się łkaniem. - W jego samochodzie wybuchł
pożar.
- Co takiego? - zapytał Lloyd. - Wybuchł pożar? Nic mu się chyba nie stało?
Ze sposobu, w jaki dziewczyna zaczęła szlochać, poznał natychmiast, że na pewno coś
mu się stało, a nawet jeszcze gorzej - że nie żyje.
Dziewczyna nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa. Lloyd nie wiedział, że to Sally,
kierowniczka Boba, lecz łatwo było poznać, iż to ktoś bardzo przywiązany do Wujcia Tuga.
W słuchawce odezwał się głos jakiegoś młodzieńca.
- Przykro mi, proszę pana, ale mamy tu w tej chwili niezły kocioł. Wybuchł samochód
i zabiło jednego z kucharzy. Przepraszam. Może mógłby pan zadzwonić pózniej.
Lloydowi nie pozostało nic innego, jak odwiesić słuchawkę i usiadłszy na sofie,
zastanowić się, co, u licha, się dzieje. Jeszcze jeden pożar? Jeszcze jedna śmierć w
płomieniach? To zaczynało wyglądać na coś dużo poważniejszego niż seria nieszczęśliwych
zbiegów okoliczności. To zaczynało wyglądać, jak gdyby ktoś otworzył ogniste wrota piekieł i
widłami nakładał ludzi do środka niczym sam Lucyfer.
Traviata dobiegła dramatycznego końca i nagle nastała cisza. Lloyd poczuł się bardzo
samotny, a także nielicho przestraszony. Przestraszony własną wyobraznią, przestraszony
ogniem i przestraszony myślą, że oto być może po Ziemi przechadzają się tajemniczy ludzie i
dzieją się rzeczy dalece wykraczające poza jego zdolność pojmowania, i to nawet dziś wieczór,
w najzwyklejszej w świecie i dobrze mu znajomej północnej dzielnicy San Diego, podczas gdy
grają cykady, znad oceanu dochodzą łagodne podmuchy bryzy, a księżyc wstaje zza gór
niczym okrzyk bladego strachu.
Joe North spotkał się z nim w muzeum techniki w parku Balboa. Było jedno z owych
rozpalonych do białości popołudni, gdy wszystkie drzewa i budynki wydają się gubić swój
kolor i nawet niebo staje się białe. Lloyd zapłacił wstęp za nich obu i wkroczyli do głównego
holu.
Przez chwilę stali przyglądając się małemu grubaskowi, który z taką zawziętością
pedałował na rowerze podłączonym do dynama, że aż poczerwieniał na twarzy, próbując
wytworzyć dostateczną ilość elektryczności, by zaświeciły się światła przedstawionego w
przekroju forda fairlane'a.
- Niezle ci idzie, malutki - powiedział Joe, poklepawszy chłopca po plecach. - Co byś
powiedział na pracę przy oświetleniu Teatru Miejskiego?
Chłopiec popatrzył na niego jak na wariata. Jego czarnoskóry przyjaciel zawołał przez
cały hol:
- Uważaj, człowieku. Pedały!
Joe przyjrzał się Lloydowi, a potem poddał oględzinom własne ubranie. Był
pomocnikiem scenografa Opery San Diego i na takiego wyglądał: szczupły neohippis, ubrany
w białe spodnie i pstrą czerwoną koszulę. Miał wydatny nos, pod którym widniał wyskubany
wąsik.
- Słuchaj, czy my wyglądamy na pedałów? - spytał Lloyda.
Lloyd wzruszył ramionami.
- Nawet gdybyśmy nimi byli, i tak bym nie poleciał na tego wstrętnego bachora.
Weszli po schodach na podest i usiedli twarzą w twarz po obu stronach ekranu z
pleksiglasu. Gdyby Lloyd miał ochotę pokręcić gałkami po swojej stronie ekranu, mógłby
stopniowo nakładać na rysy twarzy Joego własne odbicie, aż Joe zamieniłby się w niego. North
mógł zrobić to samo.
- Opowiedz mi o Ottonie - poprosił Lloyd.
- Hm, Otto... - odparł Joe. - Co ja takiego mogę o nim powiedzieć? Bardzo dziwny
facet. Wielka charyzma, co do tego nie ma dwóch zdań. Jeden z tych ludzi, na których nie
można nie zwrócić uwagi.
- Jak on wygląda? - spytał Lloyd.
- Koło sześćdziesiątki... nie, prawdopodobnie jeszcze starszy. Wygląda na bardzo [ Pobierz całość w formacie PDF ]